Czy jest zazdrość w moim życiu? Czy umiem ją zobaczyć, ocenić i się z nią zmierzyć? Po to, aby ją pokonać. Czy – jeśli będę z nią walczył sam – dam radę? Przychodzi mi tu z pomocą tekst oparty o przeżycia tych, którzy szli z Jezusem. Uczniowie, którzy byli tak blisko. Dotykali cudów, których On dokonywał. A oni nie tylko nie byli wolni od grzechu. Wręcz przeciwnie, byli bardzo słabi. Ale Bóg widział więcej i dalej, i na nich położył ciężar głoszenia Dobrej Nowiny. I oni, po tym jak sami ponieśli porażkę w walce z szatanem, gdy nie zdołali uleczyć opętanego chłopca, zastosowali najprostszy ludzki wybór – zakazali temu, kto z nimi nie chodził wypędzać złe duchy. Dlaczego? Czy bali się ludzi, którzy mogą pomyśleć o nich, że są słabi, niegodni? A może ich ambicje zostały urażone? A może zwyczajnie byli zazdrośni? Bo przecież ten ktoś był obcy, nie z ich grupy wybrańców. Czy ja jestem wolny od zazdrości? O wpływy, dobre opinie, właściwe odbiory. Czy otaczam się tylko tymi, z którymi mi łatwiej żyć, pracować działać. Czy skreślam tych, których nie rozumiem, chociaż czuję, że nie robią nic złego? A nawet przeciwnie – czynią wiele dobra. Tylko, że są mi tak jakoś niewygodni…

Wiara. Czy wierzę? Czy naprawdę wierzę? Czy umiem wierzyć? I znowu chciałbym się wspomóc świadectwem apostołów. Co się stało, kiedy Jezus zabrał tylko Piotra, Jakuba i Jana na górę, gdzie się wobec nich przemienił, z pozostałym uczniami? Do oczekujących uczniów przyszedł ojciec opętanego chłopca, z błagalną prośbą o wypędzenie szatana z ciała biednego dziecka. Wiem już, że im się to nie udało. I wiem też dlaczego, o czym Jezus im dobitnie powiedział. Ich wiara była zbyt mała. Cóż to była dla nich za lekcja pokory: oni, wielcy apostołowie, wybrani przez Boga, mieli wiarę mniejszą niż człowiek na pozór niewierzący, ale jak się okazało, dla ratowania dziecka zdolny do okazania wiary większej od nich. Czy w takiej sytuacji szukać wiary, czy zamknąć się w sobie i odejść od Jezusa? Oni mieli w sobie dosyć siły aby pozostać. Ale nie biernie, apatycznie. Pozostać z pytaniami, które budzą do życia: jak mamy wierzyć, aby wierzyć? Co mamy czynić, aby zdobyć wiarę choć na miarę ziarnka gorczycy, choć tyle, ile jej miał ów wierzący niedowiarek? 

Modlitwa. Jeżeli moja wiara jest mniejsza niż ziarnko gorczycy, to czy wielość modlitw, które odmawiam zapewni mi wysłuchanie przez Boga? Wrócę znowu do przeżyć apostołów. 

Codziennie w południe i wieczór, a w nocy podczas każdego przebudzenia modlą się żarliwie, a jeżeli mimo to ich wiara wciąż jeszcze jest niedoskonała, mniejsza od ziarenka gorczycy. sami ponoszą winę, bo nie umieją się modlić modlitwami przepisanymi liturgią ani tymi, które nieudolnie tworzyli na swój własny użytek. Kto nie umie modlić się, ten nie umie wierzyć. Widzę mętlik w głowie uczniów. Widzę, że i ja nie jestem wolny od takiego podejścia do modlitwy. Szukam słów, które pomogą mi stanąć przed Bogiem, aby Go prosić, przepraszać, dziękować Mu. Słów, które obejmą prośby, lamenty, potrzeby, troski, radości oczekiwanie dobrej śmierci, zbawienia, zdrowia. Czy o to chodzi? 

I znowu, podobnie jak uczniom wtedy, tak i mi teraz przychodzi z pomocą Jezus, który jasno, krótko ale treściwie mówi jak się modlić. Modlitwą, która jest uniwersalna. Modlitwą, która jest dla każdego. Jezus powiedział: modląc się mówcie – Ojcze nasz… 

Jeśli to czytasz, poświęć jeszcze chwilę, przeczytaj poniższy tekst z książki Jezus z Nazaretu. Zamknij oczy, rozważ to, co przeczytałeś lub przeczytałaś i mów: Ojcze nasz… 

Apostołowie szczęśliwi byli, że w to piękne i radosne popołudnie Jezus przystępnie wyjaśnia im wszystkie ich wątpliwości, i starali się pospiesznie znaleźć w myślach inne trudne sprawy, drążące ich wnętrze, i prosić Rabbiego o ich wytłumaczenie. Jedną z ich wad była zazdrość. Wielokrotnie doznawali tego uczucia, którego na przekór świadczeniu, że jest ono niegodne człowieka bogobojnego, nie umieli w sobie zabić. Raz zdarzyło się, że pewien człowiek był to zapewne jakiś przygodny uczeń, jeden z owych idących za Rabbim i słuchających Jego nauk (wiemy, że wielu odstąpiło Go, ale kilku pozostało, a do tych kilku przyłączyli się z czasem inni i razem znów stanowili dość znaczną gromadkę) otóż zdarzyło się, że jeden spośród nich, na którego apostołowie patrzyli z niechęcią, jak na niewygodnego współzawodnika, w Imię Jezusa wypędzał z powodzeniem Pełzającego z opętanych ludzi. Apostołowie, zazdrośni o swoje przywileje, zabronili mu dokonywania tych cudownych uzdrowień, zwłaszcza że, jak wiemy, sami dotychczas bezskutecznie starali się ulżyć doli ludzi nawiedzonych przez szatana i bali się, że ich niepowodzenia w porównaniu z ze wszech miar błogosławionym działaniem owego ucznia pomniejszą ich w oczach ludu. Zakaz, który wydali, jak mól gryzł ich sumienia. Czy mieli prawo zakazać owemu człowiekowi wypędzania w Imię Jezusa szatana, nawiedzającego biedne ciało ludzkie? A może ów zakaz był samowolnym nadużyciem ich żałosnej zazdrości i obrażonej ambicji? Czy nie czas i miejsce, aby nareszcie spytać o to Rabbiego?

Johanan ben Zebadia, opuściwszy wstydliwie wzrok ku ziemi, rzekł:

Raz widzieliśmy, Rabbi, jak pewien człowiek wypędzal szatana w Twoim Imieniu. Zabroniliśmy mu tego, ponieważ nie należał do naszego grona.

Jezus westchnął – może pomyślał: ,,Sami nie umieją w Imię Pańskie wypędzać Pełzającego z ciała człowieka nawiedzonego, ale drugim tego zabraniają czynić”- i odpowiadając rzekł: 

Nie zabraniajcie mu tego, bo kto działa cuda w moim Imieniu, nie może zaraz potem o mnie źle mówić. Kto nie jest przeciw nam, ten jest z nami – tu zrobił krótką przerwę, a widząc stropione twarze apostołów, dodał ku ich pocieszeniu: Ktokolwiek poda wam kubek wody, dlatego że należycie do mnie, na pewno nie minie go nagroda. Tak, to było piękne i radosne popołudnie. Rozpłynął się ich smutek z powodu swarliwego spierania się o pierwszeństwo w Królestwie Niebieskim, ich duch rozjaśnił się i rozweselił, bo zrozumieli sens swojego obowiązku. Wzruszająca opowieść o królu i grzesznym dłużniku wzmocniła ich serca i nauczyła ich trudnej sztuki przebaczania, a ujawniwszy swą zazdrość o lekkomyślny postępek wobec bogobojnego człowieka, wypędzającego złe moce w Imię Jezusa, poczuli oczyszczający żal w swoich sumieniach. Na koniec usłyszeli z ust Jezusa słodką jak miód pociechę, że mimo wszystko są Jego własnością – przecież powiedział: „Należycie do mnie” – a kto im poda kubek wody, otrzyma od Elohim zapłatę.

Tak, to było piękne i radosne popołudnie. Zdawało im się, że po tym wszystkim, co z ust Rabbiego usłyszeli, zmalała odległość między Nim a nimi. Wszystko, co mówił, łatwo dzisiaj przenikało do ich wnętrza i wypełniało je przeźroczystą jasnością. Ach, gdyby chciał ich jeszcze nauczyć prawdziwie wierzyć! Przecież wielokrotnie im powtarzał, że nie umieją prawdziwie wierzyć! Jeżeli to powiedział to na pewno nie umieją? Dlaczego? Co mają uczynić, aby prawdziwie wierzyć? Jakiego trudu mają się podjąć? Jakie modlitwy mają zmawiać? Czego mają sobie odmówić? Jaki ciężar mają wziąć na swoje barki? Czy może powinni iść na pustynię? A może w samotne góry? Wszystko uczynią, byle móc prawdziwie wierzyć według praw ustanowionych przez Pana, byleby ich wiara była głęboka jak Jam Kinereth, gorąca jak słońce w miesiącu aw, mocna jak pnie cedrów, a rozłożysta jak korona cienistego figowca. Wszystko uczynią, wszystko, co każe Jeszua ben Josef!

Mocą wewnętrzną przynagleni, zawołali blagalnym chórem:

Spraw, aby wiara nasza stała się większa! Jezus rozłożył szeroko ręce i powtórzył słowa, które wczoraj do nich powiedział, tylko zamiast na Hermon. wskazał na morwę rosnącą na dziedzińcu: – Gdybyście mieli wiarę jak ziarenko gorczycy i rzekli do tej morwy: Wyrwij się z korzeniami i przesadź się w morze”, na pewno by was usłuchała. Powoli opuścił ręce i złożył je na kolanach.

Apostołowie, usłyszawszy te słowa, zamknęli się w sobie i poczęli zastanawiać się, dlaczego Rabbi mimo próśb nie pomnaża ich wiary. Na pewno ujrzał w nich jakieś puste miejsce, którego z przyczyn tylko Jemu wiadomych nie chce napełnić Bożą Obecnością. Prawdopodobnie pragnie, aby sami je znaleźli. Ale jak mają odnaleźć? Codziennie rano, w południe i wieczór, a w nocy podczas każdego przebudzenia modlą się żarliwie, a jeżeli mimo to ich wiara wciąż jeszcze jest niedoskonała, mniejsza od ziarenka gorczycy, sami ponoszą winę, bo nie umieją się modlić modlitwami przepisanymi liturgią ani tymi, które nieudolnie tworzyli na swój własny użytek. Kto nie umie modlić się, ten nie umie wierzyć. Poczęli wątpić o wartości swojej wiary i skuteczności swoich modłów, które zmawiają chaotycznie, niejednomyślnie gdyby modlili się jednomyślnie, jak tego żąda Jeszua ben Josef, na pewno byliby wysłuchani, a ich wiara pomnożona – każdy dla zdobycia innych obfitości i dla uzyskania innych łask, i nie wiedząc, o co mają się modlić, wyrzucają z siebie prośby i lamenty, nieobejmujące swoim skąpym zasięgiem tego, co jest potrzebne do dobrego życia, dobrej śmierci i zbawienia. Jak mają się modlić? Gdzie mają szukać słów, które, niezależnie od charakterów i potrzeb modlących się, zespolą ich w jeden, zgodny modlitewny chór? Gdzie znaleźć słowa, które ich wszystkich, mimo różności uczuć i wielości ich pragnień po równi nakarmią i nasycą? Czy istnieje w ogóle taka jedna, jedyna modlitwa, zamykająca w sobie wszystkie pragnienia niezliczonej ilości synów człowieczych, spośród których każdy pragnie przecież czego innego i o coś innego się modli? Są modlitwy o zdrowie, o powodzenie, o chleb, o deszcz, o pogodę, o majątek, o obronę przed pokusami, przed wrogami, o zbawienie od nieszczęść, od śmierci, o szczęśliwą drogę, o szczęśliwy powrót, o liczne dzieci, o dach nad głową. Więc gdzie mają szukać modlitwy jednomyślnej, skoro nawet oni, mimo jednomyślności, są tak bardzo różni i mimo tak wielu podobieństw są tak bardzo do siebie niepodobni! Czy miliony ust mogą modlić się jednymi ustami? Czy dwunastu apostołów może się modlić jednymi ustami? Poruszyli się niespokojnie, a jeden z nich rzekł: – Rabbi, naucz nas modlić się.

Jezus podniósł dłonie i poruszając nimi, z początku umiarkowanie, a wraz z przybierającą mocą słów coraz żywiej, począł im tłumaczyć, że przede wszystkim muszą nauczyć się prosić; prośba ich powinna być natarczywa, nieugięta, natrętna; prosząc, powinni całym jestestwem wcielać się w swoje błaganie, nawet wówczas, gdyby im się zdawało, że Elohim zamknął uszy na ich prośby, co na pewno jest tylko złudzeniem, bo Pan nigdy nie zamyka uszu, a jeżeli nawet zachowuje się tak, jakby je zamknął, jest to na pewno dobroczynna próba, jedna z tych prób, za pomocą których Starowieczny doświadcza cierpliwości proszących. Tu Jezus obrazowo przedstawił apostołom potęgę próśb nieustępliwych:

– Jeden z was o północy poszedł do sąsiada i rzekł do niego: Sąsiedzie, pożycz mi trzy chleby, bo mój przyjaciel przybył do mnie z dalekiej drogi, a nie mam co mu dać do jedzenia. Tak go prosił, ale sąsiad odpowiedział z wewnątrz: Nie naprzykrzaj mi się. Drzwi zamknąłem, a dzieci moje i ja jesteśmy już w łóżkach. Nie mogę wstać, aby spełnić twoją prośbę. Tak powiedział twój sąsiad, a ty tymczasem wciąż pukasz i natarczywie domagasz się chlebów. Powiadam wam, choćby sąsiad nie chciał wstać, to jednak z powodu natarczywości kołaczącego wstanie i da mu wszystko, czego potrzebuje. Proście zatem, a będzie wam dane, szukajcie, a znajdziecie, kołaczcie, a otworzą wam. Każdy bowiem, kto prosi, otrzymuje, a kto szuka, znajduje, a temu, który kołacze, otworzą. Bo który ojciec spośród was, gdy go syn poprosi o chleb, poda mu kamień? A gdy poprosi o rybę, czy poda mu węża? A gdy poprosi o jajko, czy poda mu skorpiona?

To powiedziawszy, począł ich nauczać, jak mają się modlić, a nauczał ich tak długo, aż ujrzeli w sobie oblicze Pana o uświęconym Imieniu, Ojca Wspólnoty i Zgody, mieszkającego w niebiosach i tworzącego wszechwładną wolą Królestwo Niebieskie, i usłyszeli słowa o chlebie codziennym, w ilości nieprzekraczającej wyznaczonej miary, o odpuszczeniu win pod trudnym i jasno określonym warunkiem, o możliwości ciężkich doświadczeń i prób, o wybawienie od których powinni się modlić równie gorąco, jak o ocalenie od demonów, od ich sideł i zasadzek. Tak ich nauczał, a nauczając wstąpił w mowę, którą wessali z mlekiem matki, i wybrał z tej mowy, z jej obfitości i gwałtowności, z jej krzyczących wersetów, z jej słojów nabrzmiałych psalmicznymi sokami, z korzeni wiecznie odradzających się, a sięgających samego początku Pisma Świętego, pierwszych dni Stworzenia – kilkadziesiąt najprostszych stów, maleńką garstkę dźwięków, i ułożył z nich modlitwę, ona wyszła z Jego ust i doszła do uszu apostołów:

Awinu szeba szamajim… Ojcze nasz, który jesteś w niebie, święć się Imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi. Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom, i nie wódź nas na próbę, ale nas zbaw ode złego.

Apostołowie wznieśli oczy do nieba i powtarzali za Jezusem modlitwę, i od tej pory napełniali codziennie jej słowami krew swoich żył i krew swoich myśli, i cierpliwie, już bez gorączkowego pośpiechu i natarczywych próśb, czekali – czy wszyscy? – na zbawienny przypływ wiary. to było piękne i radosne popołudnie.

Walnap