Zdanie z dzisiejszego fragmentu Ewangelii, które pada z ust Apostołów, to słowa wypowiedziane w imieniu całej ludzkości: „Wszyscy Cię szukają” (Mk 1,37). Warto jednak zapytać o coś więcej: skoro już szukam Jezusa, to dlaczego to robię, jaki mam w tym cel?
„Biada mi bowiem, gdybym nie głosił Ewangelii!” (1 Kor 9,16). Te słowa są z jednej strony zachętą do głoszenia Dobrej Nowiny, z drugiej jednak – są wezwaniem do podjęcia niezwykle wymagającego zadania, w którym bardzo łatwo można się pogubić. Na głoszących Ewangelię czyha bowiem wiele zasadzek. Przed chęcią zdobycia popularności i bycia podziwianym przestrzegała nas już liturgia słowa tydzień temu. Kolejną zasadzką, bardziej niebezpieczną, jest wykorzystywanie Ewangelii do własnych celów – by dobrze się urządzić. Wydawać by się mogło, że to niebezpieczeństwo dotyczy jedynie osób duchownych i konsekrowanych czy też katechetów, którzy zajmują się głoszeniem Słowa Bożego „zawodowo”. Jednakże na baczności musi mieć się każdy chrześcijanin, bo okazji do tego, by Ewangelia mi się „przydała”, jest w życiu bardzo wiele. Zdarzają się również takie sytuacje, w których Ewangelia jest dla nas po prostu „kulą u nogi”. Wolelibyśmy nie mieć z nią nic wspólnego. I rzeczywiście, czasem nie przyznajemy się do własnej wiary tylko dlatego, że chcemy uniknąć kłopotów czy nieprzyjemności. Przemilczamy pewne sprawy, bo chcemy mieć „święty spokój”. Tyle że ani to nie będzie spokój, ani tym bardziej święty.
Słowa, które czytamy dziś u św. Pawła, wzbudziły we mnie smutną refleksję. Nie zawsze jest bowiem tak, że Słowo Boże daje pociechę. Czasem zasmuca. Ważne jednak, żeby to był twórczy smutek. Apostoł Narodów pisze o swoim „stylu” głoszenia Dobrej Nowiny: „Dla słabych stałem się jak słaby, aby pozyskać słabych. Stałem się wszystkim dla wszystkich, żeby w ogóle ocalić przynajmniej niektórych.
Wszystko zaś czynię dla Ewangelii, by mieć w niej swój udział” (1 Kor 9,22-23). A ja zauważam, niestety, dziwną, smutną i zarazem niezrozumiałą dla mnie tendencję do szukania kolejnej sposobności do tego, żeby wytknąć komuś życie z dala od Boga lub całkowicie bez Niego.
Aż prosiłoby się, żeby różnice w poglądach stały się raczej okazją do twórczego spotkania, wymiany myśli i głoszenia Ewangelii. Zamiast wytykać braki, chyba lepiej spotkać się twarzą w twarz i zaproponować relację z Tym, który mógłby, w całkowitej wolności, je wypełnić. Zachęcanie kogoś niewierzącego (przypominające czasem wręcz przymus wzmocniony emocjonalnym szantażem) do uczestnictwa w religijnych rytuałach to jak naciskanie do zewnętrznego okazywania miłości w relacji, w której jej zwyczajnie nie ma.
Najpierw trzeba zbudować bliską relację, by potem móc szczerze rozmawiać z Przyjacielem. Potrzebna jest najpierw miłosna więź, by potem były buziaki. A to wszystko może się zrodzić w drugim człowieku, jeśli spotka w nas prawdziwego świadka Chrystusa, który przecież „leczy złamanych na duchu i przewiązuje im rany” (Ps 147,3).
Jezus w swojej publicznej działalności uciekał od sytuacji, które mogłyby prowokować złe rozumienie Jego nauki. Dlatego też, co podkreśla szczególnie Ewangelista Marek, zabraniał uzdrowionym mówić o cudach, które dla nich zdziałał. Nie chciał bowiem, by Jego mesjańską misję rozumiano w sposób polityczny czy też po prostu „leczniczy”.
Liczne uzdrowienia i tak już przysporzyły mu rozgłosu, a spragniony kolejnych znaków lud histerycznie reagował na Jego obecność. Jezus nie chce, by ludzie mieli Go za uzdrowiciela i cudotwórcę, bo przecież nie przyszedł na świat po to, żeby walczyć z chorobami ciała, ale żeby wlać w ludzkie serca nadzieję na życie w Nowym Jeruzalem.
W dzisiejszej Ewangelii pojawia się jednak osoba, która zareagowała na cud uczyniony jej przez Jezusa w sposób właściwy. Jest nią teściowa Szymona Piotra. „Jezus po wyjściu z synagogi przyszedł z Jakubem i Janem do domu Szymona i Andrzeja. Teściowa zaś Szymona leżała w gorączce” (Mk 1,29-30). I Jezus ją uzdrawia. Z pewnością towarzyszyła temu wielka radość i ulga, że choroby już nie ma. Zwróćmy jednak uwagę na zachowanie samej teściowej: „Gorączka ją opuściła i usługiwała im” (Mk 1,31).
Ma przeczucie, że za jej uzdrowieniem musi stać dużo większa tajemnica, niż tylko cudowne uzdrawiające zdolności Mistrza z Nazaretu. Swoje uzdrowienie odczytuje jako wezwanie do służby na rzecz tej wielkiej sprawy, której jeszcze być może nie rozumie. Służba wobec bliźnich jest owocem prawdziwego spotkania z Jezusem. Kto nie jest sługą, ten nie może nazywać siebie głosicielem Ewangelii.
Zdanie z dzisiejszego fragmentu Ewangelii, które pada z ust Apostołów, to słowa wypowiedziane w imieniu całej ludzkości: „Wszyscy Cię szukają” (Mk 1,37). Warto jednak zapytać o coś więcej: skoro już szukam Jezusa, to dlaczego to robię, jaki mam w tym cel? Poza tym zastanawiać może jeszcze jedna rzecz: dlaczego nikt, poza uczniami, nie jest w stanie Jezusa znaleźć?
Uczniowie znają zwyczaje Mistrza: „Nad ranem, gdy jeszcze było ciemno, wstał, wyszedł i udał się na miejsce pustynne, i tam się modlił” (Mk 1,35). Pewnie zdarzyło się to nie pierwszy raz. Apostołowie wiedzą, że Jezusa łączy z Ojcem niepowtarzalna więź. Wiedzą, że moc, którą objawia, uzdrawiając i czyniąc cuda, to moc z wysoka.
Do wieczora wieść o tym, że do miasta przybył Jezus, szybko się rozchodzi. Ewangelista Marek pisze, że „przynosili do Niego wszystkich chorych i opętanych; i całe miasto zebrało się u drzwi” (Mk 1,32-33). Jezus jednak nie uzdrawia ich wszystkich: „Uzdrowił wielu dotkniętych rozmaitymi chorobami i wiele złych duchów wyrzucił” (Mk 1,34). Dlatego potem ludzie nadal Go szukają, o czym uczniowie oznajmiają Nauczycielowi. Liczą na cud.
Szukają, ale nie potrafią znaleźć. Wiedzą jednak, do kogo się zwrócić – do tych, którzy Mu towarzyszą. Pewnie nie jeden raz ktoś prosił nas o modlitwę w intencji chorej osoby, by Bóg dał siłę i przywrócił zdrowie. Oczywiście, mamy odpowiedzieć pozytywnie na taką prośbę i modlić się. Jeszcze ważniejszym jednak zadaniem chrześcijan jest wskazywanie, że w wierze nie o uzdrowienie ciała chodzi, lecz o zbawienie całego człowieka. Ostatecznie to Bóg wie, co komu naprawdę wyjdzie na zdrowie – duchowe zdrowie.
Tak bardzo niekiedy szukamy ziemskiego szczęścia, które utożsamiamy ze zdrowiem i uciekaniem za wszelką cenę od śmierci, że stajemy się niewolnikami doczesności i zapominamy o szczęściu wiecznym, które winno być podstawowym celem naszego życia. Jezusa warto szukać dlatego, że to On jest Drogą, która prowadzi do prawdziwego Życia.
Najnowsze komentarze