10 lipca w siedzibie Episkopatu odbyła się konferencja prasowa. Sekretarz KEP, bp Artur Miziński, wygłosił w jej trakcie kilka fraz, które od lat pojawiają się w okołosierpniowej katechetyce. „Całe życie chrześcijanina jest jedną wielką pielgrzymką”, a jako „Kościół także jesteśmy ludem pielgrzymującym” – mówił.
Jak co roku towarzyszyły temu informacje, że polskie pielgrzymowanie to szczególny fenomen kulturowy, co poprzeć można rzeczywiście imponującą liczbą ok. 7 mln Polaków odwiedzających różne miejsca kultu, 4,3 mln pielgrzymów przybywających rocznie na Jasną Górę oraz (to może w kontekście tego tekstu liczba najważniejsza) 255 pieszych pielgrzymek, które w 2018 r. dotarły do częstochowskiego sanktuarium.
Pielgrzymki nie są jednak praktyką szczególnie chrześcijańską. Chrześcijaństwo nigdy nie sformułowało nakazu podobnego do tego, jaki obowiązuje w islamie, który wymaga od wiernych, by choć raz w życiu nawiedzili Mekkę. Przez długi czas pielgrzymki były przede wszystkim formą pokuty, dziękczynienia lub zobowiązaniem podjętym w zamian za otrzymanie szczególnych łask. O ich wartości decydowała właśnie ta szczególność, niepowszechność. Chrześcijanin może i był pielgrzymem życia, ale ucieleśniał tę metaforę raczej rzadko.
Ciało i cel
Tymczasem pielgrzymka to przede wszystkim praktyka ucieleśniona. Już w pierwszym zdaniu hasła „Pielgrzymki” z „Encyclopedia of Religious Rites, Rituals and Festivals” czytamy, że „pielgrzymi ruszają w drogę, by osiągnąć stan wcielenia wartości sakralnych lub wysoko przez siebie cenionych”. Osiąga się go poprzez wystawienie ciała na próbę, a nawet jego swoiste „zniszczenie”, zanegowanie codziennych reguł, nawyków i ograniczeń. Podstawowym wehikułem doświadczenia pielgrzymki jest więc ciało, niejako „niszczone” poprzez niezwykły wysiłek fizyczny i dzięki temu otwierające się na wartości pozacodzienne. Dlatego nazywanie „pielgrzymką” wyprawy do miejsc kultu odbywanej przy pomocy środków transportu nieangażujących ciała w długotrwały wysiłek nie wydaje mi się do końca uprawnione.
Oczywiście do pewnego stopnia uzasadnia je drugi filar pielgrzymki: jej szczególny cel, który stanowi materialny i symboliczny znak wartości, dla których rusza się w drogę.
To właśnie dążenie do wcielenia czegoś, co jest zlokalizowanym, a często też upostaciowanym w szczególnym wizerunku (obrazie, figurze) zespołem wartości lub wprost – świętością, pozwala odróżnić pielgrzymkę od innych rodzajów wypraw. Szczególnie od często z nią mylonego wędrowania jako sposobu życia polegającego na nieustającym poszukiwaniu siebie, przy jednoczesnym otwarciu na to, że „się” zaistnieć może tylko w drodze (jak u Edwarda Stachury: „Się szło”). Pielgrzym też idzie, ale nie idzie „się” – idzie do, wierząc, że u celu odnajdzie coś więcej niż siebie.
Powiedzieć więc można, że pielgrzymka jest szczególnego typu cielesną praktyką dramatyczną, w której okazywane publicznie działanie fizyczne służy wcieleniu wysoko cenionych wartości, „zamieszkiwanych” przez cel, do którego się zmierza.
W kontekście chrześcijaństwa, religii Boga, który stał się człowiekiem, ten dramatyczny charakter pielgrzymowania zostaje uzupełniony o modelowy scenariusz. Mówił o nim w „Liście o pielgrzymowaniu do miejsc związanych z historią zbawienia” Jan Paweł II: „Przejście w duchu modlitwy z jednego miejsca czy miasta do drugiego, poprzez przestrzeń w szczególny sposób naznaczoną Bożym działaniem, nie tylko pomaga nam przeżywać nasze życie jako wędrówkę, ale ukazuje nam plastyczny obraz Boga, który poprzedza nas i idzie przed nami, który sam podjął wędrówkę drogami człowieka i nie spogląda na nas z wysoka, ale stał się naszym towarzyszem drogi”.
W tym pozornie prostym opisie wypowiedziany jest teatralny paradoks wcielanego w działanie misterium. „Plastyczny obraz Boga” ukazuje się nam bowiem nie przez coś innego, jak tylko przez nasze ciało. To my sami, podejmując wysiłek pielgrzymki, odsłaniamy drogę jako przestrzeń działania, scenę Boga-Człowieka. Przemieniamy więc nie tylko siebie, ale także świat, który przebywamy.
O przemianie jako sensie pielgrzymki pisał w poświęconych jej klasycznych studiach wybitny antropolog Victor Turner. Uznawał on pielgrzymkę za doświadczenie analogiczne do rytuału, a szczególnie jego środkową fazę, zwaną liminalną (od łacińskiego limen – próg). Człowiek pozbawiony dotychczasowego statusu, a nie obdarzony jeszcze nowym, znajduje się w niej w stanie szczególnego otwarcia, związanego ze zniesieniem granic i opozycji obowiązujących w życiu codziennym.
Podobnie: „aktor-pielgrzym staje wobec ciągu świętych przedmiotów i uczestniczy w symbolicznych działaniach, które mają skutecznie doprowadzić do zmiany jego wewnętrznego, a niekiedy również zewnętrznego stanu, grzech zamienić w łaskę lub chorobę w zdrowie. Ma nadzieję na cuda i przemiany albo duszy, albo ciała. (…) Podczas dążenia pielgrzyma do najświętszego ze świętych, centralnego sanktuarium, w miarę czynionych przez niego postępów, szlak coraz bardziej się sakralizuje. Początkowo, póki pielgrzym mila za milą pokonuje drogę, gdzie mile są codzienne, świeckie, ważny jest jego subiektywny nastrój pokuty, potem na szlaku pojawiają się święte symbole, natomiast na końcowym etapie sam szlak staje się uświęconą, czasem mistyczną podróżą (…). Doznanie świętości, którego doświadcza pielgrzym, przestaje być prywatne, jest teraz kwestią zobiektywizowanych, zbiorowych przedstawień zajmujących niemal całe jego otoczenie i dających mu przekonujące bodźce utwierdzające w wierze”.
Boska rytmika płaczów
Jednym z najważniejszych elementów tego procesu i niezwykle ważną wartością pielgrzymki jest doświadczenie communitas. Turner wprowadził ten termin do antropologii na określenie doświadczenia szczególnej wspólnoty istniejącej poza obowiązującymi na co dzień strukturami i hierarchiami. Jej podstawowe wartości to równość i zjednoczenie z innymi, wiodące często do uniesienia o charakterze ekstatycznym.
Dowodem na tę tezę może być historia polskich pielgrzymek zbiorowych, które stały się jednym z narzędzi wytwarzania, a następnie umacniania i propagowania tożsamości łączącej polskość i katolicyzm w nierozerwalnym uścisku.
Dokonało się to głównie w XIX w., gdy pielgrzymki zbiorowe były utrudniane przez władze zaborcze, ale jednocześnie rozwijały się jako przejaw postaw patriotycznych, ukrytych i zarazem połączonych z formami pobożności. Oświetlona blaskiem legendy cudownego ocalenia od szwedzkiego potopu, którą skodyfikował i umocnił Sienkiewicz, Jasna Góra stawała się nie tylko sanktuarium maryjnym, ale świątynią Matki-Ojczyzny. Pielgrzymki jej „dzieci” przywracały „naturalny” porządek negowany przez historię. Uczucia patriotyczne wzmacniały działanie procesu pielgrzymkowej przemiany, same będąc przezeń wzmacniane w doświadczeniu odzyskania wspólnoty dzieci jednej Matki równych w jej obliczu.
W przejmujący sposób doznanie pielgrzymkowego communitas opisał Władysław Reymont w swoim pionierskim reportażu z pielgrzymki na Jasną Górę, która wyruszyła z Warszawy 5 maja 1894 r., w stulecie powstania kościuszkowskiego:
„Stanęliśmy wreszcie na ostatniem wzgórzu (…) i wszystkie oczy uderzyły się o tę górę z wieżą na szczycie.
– Maryo! – buchnęło jak płomień z tysięcy piersi, i tysiące ciał runęły na ziemię z krzykiem radości. Widok ten niby orkan rzucił te wszystkie głowy w proch.
– Matko! – wołały głosy zduszone radością i uniesieniem, i zaczęły łzy płynąć rozradowania, a oczy promienieć miłością; wszyscy się trzęśli w łkaniu, co serca rozsadzało, i nie było ani jednej duszy, ani jednej woli, coby nie leżała w zachwycie łzawym.
I ten płacz tak się podnosił, że przechodził w jęk, w ryk prawie, zalewał mózgi i serca, i stapiał wszystkich w jedną bryłę drgającą w łkaniu, w czucie jedno, wyrywał ze wszystkich serc smutki, bóle, całą gorycz istnienia, wszystkie twarde nędze, wszystko co przecierpieli, i płynął do stóp tej, którą każde serce widziało, do stóp Dobra i Pocieszenia.
I ta głęboka, boska po prostu, przez moc swoją rytmika płaczów, próśb i entuzyazmu długo dźwięczała w powietrzu, okręcała wszystkie ciała, przepalała je, niby wicher ognisty, i przekuwała dusze na inną miarę”.
Podobne doświadczenia były udziałem tysięcy pątników także później: w okresie II RP, gdy podtrzymywano tradycje pielgrzymowania również jako demonstracji patriotycznej, ale przede wszystkim w czasach PRL-u, kiedy powróciły strategie i mechanizmy znane z XIX w.
Nie jest oczywiście przypadkiem, że ruch pielgrzymkowy narastał szczególnie w latach 70. i 80 ubiegłego wieku. Przyczynił się do tego najpierw jubileusz Tysiąclecia, z masowymi uroczystościami na Jasnej Górze, a potem wybór Jana Pawła II i jego pielgrzymki. Ale wiązało się to także z rozwojem turystyki i upowszechnieniem podróży, również pieszych. Wszystko to sprawiło, że w okresie stanu wojennego pielgrzymki stały się syntezą swoich historycznych form podniesioną do skali masowej: były doświadczeniami religijnymi, demonstracjami patriotycznymi i politycznymi, aktami protestu i zarazem procesami wytwarzania wspólnoty. W społeczeństwie dzielonym, wpychanym w bierność i poczucie beznadziei, odgrywały ogromną rolę, nabierając jednak charakterystycznej dwuznaczności gestów zastępczych, wyładowujących się w ściśle określonych ramach świąt, po których spokojnie wracano do codzienności.
Gazu, gazu – do obrazu!
Już wtedy w sposobie pielgrzymowania zachodziły zmiany, które miały wpłynąć na jego późniejszy kształt. Coraz większą rolę odgrywała tu młodzież, która pod wpływem wielu czynników (Ruch Światło-Życie, posoborowe otwarcie na kulturę popularną, kontrkultura i jej specyficznie polska odmiana, jaką była kultura studencka) wprowadzała w pielgrzymowanie elementy odmienne od patriotyczno-religijnej tradycji. Gdy od lat 90. nie było już potrzeby politycznego demonstrowania polskości, a Jan Paweł II dowartościował znaczenie młodzieżowego sposobu bycia i wyrażania uczuć religijnych, pielgrzymki zmieniły charakter.
Estetyka „radosnego chrześcijaństwa”, rozpropagowana przez telewizyjne „Ziarno” i Arkę Noego, kulminująca w trakcie Światowych Dni Młodzieży, zdominowała pielgrzymkowe animacje. Dziś każdy uczestnik typowej polskiej pielgrzymki dobrze zna nagłaśniany przez przenośną aparaturę radosny śpiew, któremu towarzyszą skandowane, rymowane hasła, oklaski, a nawet działania fizyczne. Łączą one (przed)szkolno-harcerskie zabawy i kibicowski styl demonstrowania przekonań i emocji, czyniąc z pielgrzymki jakieś ruchome święto wiecznych dzieci. Większości uczestników chyba to nie przeszkadza, a nawet stanowi atrakcję, której oczekują i której się domagają. Obawiam się jednak, że dominacja animowanej zabawy oznacza niebezpieczne przesunięcie pielgrzymowania ku turystyce – i to w jej formie masowej i infantylnej jednocześnie.
Oczywiście znam argumenty na obronę tej ludyczno-widowiskowej formuły. Pierwszy jest praktyczny: ludzie idący wiele godzin potrzebują atrakcji chroniących przed znużeniem i zniechęceniem. Drugi estetyczno-etyczny: chrześcijaństwo przez wieki kojarzone było z religią pokuty, cierpienia i smutku, a dziś chce być religią radości i młodzieńczego entuzjazmu. Zresztą zabawa nie wyklucza powagi, bo przecież na pielgrzymkach oprócz wesołych piosenek śpiewa się też wzniosłe hymny, psalmy i „Godzinki”, odmawia Różaniec… Sacrum i profanum zawsze się przy takich okazjach mieszały, a w ludyczności ujętej w katechetyczne granice radosnego chwalenia Pana nie ma nic złego.
Może i nie. Na pewno nie mam prawa mówić komukolwiek, jak powinien wędrować pątniczymi szlakami. Obawiam się jednak, że estetyczne przekształcenia, z jakimi mamy do czynienia w ciągu ostatnich dekad, dotykają samej istoty pielgrzymek, które przestają być dramatami przemiany, a stają się – widowiskami religijnymi.
Idąca przez miasta i wsie duża grupa ludzi stanowi oczywistą atrakcję dla mieszkańców. Wytwarza się sytuacja widowiskowa, a pielgrzymi z performerów własnej przemiany zamieniają się w aktorów religijnego spektaklu. Organizatorzy i liderzy współczesnych pielgrzymek ten niebezpieczny moment akcentują, właśnie wtedy intensyfikując swoje animacyjne działania. Oczywiście daje to większości uczestników trudne do zanegowania przyjemności: znajdują się w centrum uwagi, wzbudzają podziw. Zaczynają więc niemal odruchowo odgrywać swoją odmienność wobec świata; umacniają widowiskowy charakter pielgrzymki, który zmienia jej sens.
Camino de la Vida
Ale przecież można pielgrzymować indywidualnie! Nikt tego nie broni! Prawda. Jednak znamienne wydaje mi się to, że ci, którzy wybierają taki sposób, nie wędrują po Polsce. Najczęściej można ich spotkać na Camino de Santiago, drodze (a właściwie drogach, bo jest ich wiele) św. Jakuba.Wędrowanie nimi też jest swoiście modne, a tłok panujący na szlakach (zwłaszcza w letnich miesiącach i zwłaszcza na ostatnich stu kilometrach) nie mieści się w obrazie samotnego mierzenia się z własnym życiem. Ale mimo mody i wielu oznak uturystyczniania, Camino zachowuje swoją siłę. W jakiejś mierze jest to możliwe dzięki temu, że nawet na zatłoczonym szlaku idzie się we własnym imieniu. Tu z zasady nie jest się aktorem realizującym cudzy scenariusz i animowanym na podobieństwo kukiełki. Choć szlak jest wytyczony, tworzy się go samemu.
Camino jest też mało spektakularne. Rozproszeni na małe grupki pielgrzymi nie wywołują specjalnej sensacji i nie wpływają na życie mijanych wsi i miast. Nawet w samym Santiago, które przecież żyje z pielgrzymów, nie są traktowani w jakiś szczególny sposób. Ich trud nie jest podkreślany i wychwalany. Nie ma specjalnych scen dla finałowych procesji i przywitań, a długaśna kolejka stojących po „compostelkę” szybko pozbawia złudzeń, że w kategoriach zewnętrznych zrobiło się coś szczególnego. Nikt nie obdarzy cię tym, czego nie wytworzyłeś sam w drodze. Ale właśnie dlatego radość, jaką czuje się po dotarciu pod katedrę św. Jakuba, jest tak niezwykła.
Być może w nie do końca uprawniony sposób uogólniam własne doświadczenia. Wydaje mi się jednak, że brak jakiegoś Camino de Claro Monte i dominacja na polskich szlakach form zbiorowych, w których przeważa coraz bardziej konwencjonalna zabawa, mówi coś ważnego o naszej kulturze i religijności. A w każdym razie o ich dominującym wzorcu, jaki poprzez zbiorową pedagogikę chcieliby utrzymać reżyserzy „sezonu pielgrzymkowego”. W jego centrum nie znajduje się dramat osobistej przemiany, lecz proces wytwarzania wspólnoty, w którym to, co indywidualne, zostaje podporządkowane widowiskowej demonstracji zbiorowości opatrzonej odpowiednimi ramami programowymi.
Do Częstochowy idą Kościół i naród, które wpisują się w ciała jednostkowe w efekcie wytworzenia ciała zbiorowego. Do Santiago idzie się z własnym życiem.
artykuł pochodzi z Tygodnika Powszechnego, DARIUSZ KOSIŃSKI, 05.08.2019
Najnowsze komentarze