Mój Bóg. Kim jest? Czy jest taki sam na przestrzeni mojego życia? Czy jest tym samym Bogiem z dzieciństwa, młodości, dorosłości i obecnego czasu?

Moja wiara. Jaka jest? Czy wierzę w “coś”. czy w “kogoś”? A może jeszcze bardziej w “Kogoś”?

I Bóg, i wiara zmieniały się w moim życiu. I nie ma w tym nic dziwnego. U każdego człowieka, na skutek mijających lat, wszystko się zmienia.

Dawno temu Bóg, którego (nie)znałem był bardzo odległy. Zgodnie z pobożnością mojego otoczenia, był jakiś Bóg, w którego trzeba było wierzyć. Bo jak nie, to będzie problem… Szatan, piekło… Ale ci, którzy mówili o Bogu i straszyli diabłem, sami żyli, tak, że trudno było poznać Boga, nie mówiąc już o zostaniu Jego uczniem, przyjacielem, dzieckiem. A do tego, jeszcze umiłowanym dzieckiem. Kosmos…

Na szczęście, Pan Bóg wobec każdego stworzenia, które przecież sam zapoczątkował, stworzył, ukształtował – ma swoje plany. Pozostawiając mi wolną wolę, pozwalając na bunt, niezrozumienie i generalnie obojętność – dał czas. I środki.

Najpierw był ten Bóg daleki, groźny. I nieznany. Nie miałem ani potrzeby, ani chęci żeby Go szukać. I chociaż On czekał (wiem to dzisiaj), to mi do Niego wcale się nie spieszyło.

Później było trochę negacji. Bo czyż nie jest łatwo powiedzieć: gdyby był Bóg, to przecież nie byłoby takiego czy innego zła? Środowisko mnie w tym utwierdzało. I w zasadzie było dobrze. 

A Bóg czekał…

Jeszcze później wszystko się zmieniło. Wydoroślałem (a właściwie doroślałem powoli), zmieniłem środowisko i zacząłem ocierać się o Boga, który był trochę inny niż ten, jakiego sobie wcześniej wyobrażałem. Najpierw powoli, niepewnie zacząłem odkrywać, że zło nie jest dziełem Boga. A i sam Bóg jakoś powoli stawał się mniej groźny. Ciągle jeszcze wymagający. Ale już taki bardziej do przyjęcia. Powolne wchodzenie w czytanki biblijne (głównie dla dzieci), praktyki religijne, które już nie były obowiązkiem, ale stawały się normą. Czymś oczywistym.

I stało się. Nie wiedzieć dokładnie kiedy – poznałem Jezusa. Zupełnie inne spojrzenie na Boga. Teraz mogłem zobaczyć sylwetkę, twarz. Poznać życie i cały czas pomału, ale z siłą stale rosnącą, magnetyczną pozwalać się przyciągać. I to poznanie, a przez nie – poznanie ludzi, którzy coraz bardziej otwierali mnie na nowy wymiar Boga, musiało od Niego pochodzić. 

On już nie czekał…

Teraz zaczął proces obróbki. Można powiedzieć, używając terminologii ślusarskiej, obróbki skrawaniem. Przyznaję się sam przed sobą – nie byłem łatwym tworzywem. Ciągle jeszcze stawiałem opór… 

I przyszedł czas na lekturę Świętej Księgi. Mając już za sobą doświadczenia czytania fragmentarycznego Pisma Świętego, wydawało mi się, że w końcu wypada przeczytać tekst, o którym tyle się mówi. Zwolennicy byli zafascynowani, przeciwnicy – jak to przeciwnicy – pełni krytyki i umniejszania Jej wartości. I zacząłem… Na strychu pewnego domu, późnymi wieczorami, po wykonaniu zajęć, których się podjąłem. I już po pierwszych rozdziałach okazało się, że albo ja mam problem ze zrozumieniem, albo ta Księga nie jest pisana dla mnie. Na szczęście dla mnie – nie poddałem się, ale Ją przeczytałem. I tu kolejne zaskoczenie. Tyle z tego czytania wyniosłem, że w zasadzie mogłem Jej nie czytać. Nic do mnie specjalnego nie mówiła, W trakcie czytania cofałem się po kilka razy, żeby chociaż jakieś pozory zrozumienia zachować. Wydawało mi się, że to ja jestem opornym materiałem dla Boga, a tu się okazało, że Biblia dla mnie była nie mniej oporna, zamknięta i trudna.

Na kolejne szczęście dla mnie, postanowiłem nie rezygnować z dalszego czytania. Ciągle od początku do końca. I tak od nowa. Teraz wiem, że gdyby to nie było w zamiarze Boga wobec mnie już od dawna, to ja sam mógłbym sobie chcieć. I może nawet bym czytał. Ale z jakim skutkiem…?

Istotne jest, że od czasu kiedy sięgnąłem po Biblię z zamiarem poważnego jej przeczytania, to po pierwsze Ona mnie czyta. Po drugie – daje mi się poznawać, otwierając z każdym czytaniem nowe horyzonty, pokazując nowe aspekty życia. Zarówno tego, które jest w Niej zawarte, jak i tego, które jest moim udziałem. 

I tu mogę z czystym sumieniem i stanowczą pewnością powiedzieć, że wejście w relację z Pismem Świętym dopiero w pełni pozwoliło mi spotkać Boga. W jednym miejscu i czasie – spotkać Boga, który jest Ojcem, Synem i Duchem Świętym.

Tak. Duch Święty. Do niedawna ta Osoba mojego Boga była mi zupełnie nieznana. I nie znaczy to, że o Nim nie wiedziałem. Raczej Go unikałem. Nie rozumiejąc Jego roli.

Łatwo można mówić takie czy inne słowa. Ale prawdziwe świadectwo, poparte wewnętrzną przemianą, daje dopiero głębokie przeżycie przyjęcia Boga, poznania go na tyle, na ile On sam da się poznać. Dzisiaj wiem, że wszystko w mojej wierze miało swój czas i sens.

Czytając “Jezusa z Nazarethu” R. Brandstaettera bardzo plastycznie i bardzo intymnie mogłem jeszcze bardziej zbliżyć się w mojej osobistej relacji do Boga. 

Dzisiaj też wiem, że człowiek nie może przeskoczyć czasu, który mu przeznaczył Bóg. Jeśli za wcześnie sięgnie po coś, do czego jeszcze nie dorósł – nie wyda to owocu. A wręcz może to doprowadzić do odrzucenia: treści, człowieka, Boga… 

Dlatego dopiero teraz wiem, że mogę sam wzrastać w Bogu, karmiąc się wiedzą i mądrością, którą On do mnie kieruje poprzez swoich wysłańców: księgi, komentarze, refleksje, osoby, media i wszelkie inne środki. I w tym wszystkim odkrywam ciągle na nowo, że Bóg nie chce, abym to, co mi dał i ciągle daje – pozostawił tylko dla siebie. 

Wszystko, czego potrzebuję do budowania zawarte jest w Biblii. Jest tam o tym, że Abraham uwierzył, chociaż po ludzku absolutnie nie powinien. Co jest może jeszcze ważniejsze – rozpoznał Boga, przyjął Go i ugościł. A wtedy otrzymał… Mimo tego, że po ludzku było już za późno.

Dzisiaj wiem, że na wszystko jest czas. Czytając Koheleta, nie sposób nie nabrać dystansu do własnych pomysłów. 

Patrząc na powołanie rybaków czy celnika – zostawili wszystko i natychmiast poszli za Jezusem.

Paweł, przemieniony z gorliwego prześladowcy – staje się jedną z najważniejszych dla nas postaci. I to tylko dlatego, że Jezus tak chciał, a on to przyjął. Przemienił się zupełnie. I działał…

Wieczernik – bez Ducha Świętego i Jego mocy dającej poznanie i odwagę – gdzie byliby apostołowie? 

Bóg mi, ale też każdemu człowiekowi, przeznaczył jakiś cel. Po to otrzymaliśmy życie jako biblijny “talent” lub “minę”. Mam pomnażać to, co otrzymałem. A jak to robić…?

Ja mam swoje cele, które realizuję. Cele, w których umacnia mnie moja wiara.  Cele, których realizacja nie przynosi zaszczytów, wynagrodzenia czy poklasku, ale poprzez włożony trud i czas daje myśl: wykonałem co do mnie należało. Wiem, że łatwiej przychodzi zaangażować się w działanie jednorazowe. Zrobię, będzie efekt. I odpocznę. Wiem też, że dużo samozaparcia wymaga cykliczne działanie, które nie ma końca. To może nużyć. Mogą się pojawiać myśli: po co to robię, dla kogo, czy to ma jakiś sens, przecież nikt na to nie zwraca uwagi… Po ludzku nie ma to większego sensu. Ale w relacji i odniesieniu do Boga – ma to sens głęboki, jak uczucie, które do Niego kieruję.

Bo dzisiaj moja wiara jest wiarą w Boga, który jest zarówno Ojcem, jak i Synem i Duchem Świętym. Do Ojca mogę już powiedzieć “tato”. Do Jezusa mogę powiedzieć “przyjacielu”. A Ducha Świętego mogę prosić o wsparcie i takie prowadzenie, aby moje działanie było  zgodne z wolą Taty, poparte pomocnym prowadzeniem i wsparciem przez Przyjaciela.

 

Mój Bóg. Kim jest…? Już wiesz.

Moja wiara. Jaka jest…? To też już wiesz.

 

Ja wiem jeszcze jedno. Świat, a w nim działający Szatan – ma swój plan na oddalenie mnie od mojej wiary w mojego Boga. Żeby mu się nie udało, ciągle na nowo muszę być w osobistej relacji z Bogiem. Prosząc – przyjdź Duchu Święty. Jezu – ratuj. Ojcze – w Twoje ręce.

 

Waldemar Napora