Czy zakonnica ma coś do powiedzenia? Tych z nas, którzy mają ochotę tego się dowiedzieć, zachęcam do przeczytania książki (książeczki) Oślica Balaama, napisanej przez Małgorzatę Borkowską OSB. Świetnie napisana, prostym językiem i z delikatnością, tak żeby pokazać problemy, ale nie pastwić się nad tymi, którzy powinni pogłębiać wiarę. Chociaż, jest to opowieść o przeżywaniu czasu w zakonie, to wiele z tych historii dotyczy również nas, wiernych diecezjalnych.
Poniżej kilka wybranych fragmentów pierwszego tomiku:
Zakonnica w oczach kaznodziei
Kiedy przez długie lata oprowadzałam wycieczki po naszym kościele i skarbcu, księży przychodzących w cywilu rozpoznawałyśmy bezbłędnie po tym, że zadawali wprawdzie pytania, ale odpowiedzi nie słuchali; albo zaczynali od razu mówić o czymś innym, albo odpowiadali sobie głośno sami. Po prostu nie mieściło im się w głowie, żeby zakonnica mogła coś takiego wiedzieć, czego oni nie wiedzą. Natomiast zakładali bez zmrużenia oka, że wiedzy, której oni nam udzielają, znikąd dotąd mieć nie mogłyśmy:
Nie mogłyśmy jej przynieść z domu, bo chociaż każda z nas zjawiła się tu przecież jako dorosła osoba i członek jakiejś rodziny, najwyraźniej wciąż wierzymy w bociana i nie wiemy, jakim złem jest aborcja. Pamiętam przynajmniej kilku kaznodziejów, którzy uważali za swój obowiązek wyjaśnić nam (oczywiście taktownie i z wieloma omówieniami) skąd się biorą dzieci.
Krótko mówiąc, zakonnica w przekonaniu szeregowego kaznodziei jest GŁUPIA. I to się samo przez się rozumie: gdyby głupia nie była, to by zakonnicą nie została. A skoro została, to jej psi obowiązek ścierać pył z podłogi przed godnością kapłana, i do niczego innego potrzebna nie jest. Ten sam kapłan, który (obserwowałam to w niejednym wypadku) rozpływa się w mokrą plamę przed każdą panią profesor – zakonnice traktował jak niższy rodzaj służby. Nie wstydził się przed nimi ani wybuchów gniewu, ani wymagań co do standardu usługi (np. połysku butów) wydźwigniętych na poziom niemal niedosiężny. Tak samo, jak nie wstydził. by się tego przed psem i kanarkiem… Jest to częste zjawisko, że człowiek dzieli bliźnich na takich, na których opinii mu zależy, i takich, na których nie; otóż zakonnice w oczach kleru diecezjalnego dawno już wylądowały w tej drugiej grupie i chociaż czasem robi się wyjątki (jeśli zakonnica ma jakiś tytuł, np. hrabianki, profesora lub przełożonej), na ogół ta zasada trwa. Wypływa na pewno w jakiejś mierze z nieznajomości istoty życia zakonnego, tak powszechnej wśród księży diecezjalnych. Z próżnego i Salomon nie naleje.
Nieznajomość istoty życia zakonnego
W czasach, kiedy jeszcze nie było komputerów ani dostępnych ogólnie powielaczy, byłam przez wiele lat zatrudniona jako maszynistka sąsiedniego dekanatu i przepisywałam po trzy, cztery lub pięć razy wszelkie okólniki owej (sąsiadującej z naszą) diecezji, żeby dziekan mógł je rozesłać do swoich księży. Jeden był szczególnie długi, pamiętam go dobrze, zawierał instrukcję o duchowości kapłańskiej by tam fragment o kapłańskim posłuszeństwie Powiedziane było, że jest ono różne od posłuszeństwa zakonnego, a to dlatego, że zakonnik jest posłuszny dla martwienia, a kapłan – dla naśladowania Chrystusa. Pamiętam, jak wtedy podskoczyłam, ale co miałam biedna robić? Zmieniać tekst, jakim prawem? Krytykować biskupa, autora tej instrukcji – ja, nędzna zakonniczka, ostatnie pomiotło?? Zdaje mi się jednak, że dopisałam tam odnośnik do stosownego rozdziału Reguły św. Benedykta. Tylko, że czego można wymagać od szeregowych księży, jeśli ich zwierzchnicy i formatorzy mają takie pojęcie?
Ale o Bogu, Balaamie, tobie mówić bardzo trudno. Kilka lat temu miałam okazję wysłuchać w święto Bożego Ciała aż czterech kazań. Z nich tylko jedno było o Chrystusie Panu; trzej inni kaznodzieje, w radio i w kościele, mówili o sobie i swojej godności kapłańskiej. Godność jest niezaprzeczalna… ale jednak Bóg ważniejszy. A było tak. Pierwotnie Eucharystia była po prostu miejscem kontaktu wiernych z Paschą Chrystusa i nie miała osobnego święta. Potem w Triduum paschalnym Wielki Czwartek zaczął służyć jako jej szczególne wspomnienie, właśnie w paschalnym kontekście. W średniowieczu powstało święto, mające uczcić eucharystyczną obecność Chrystusa już osobno, niejako od „technicznej” strony tej prawdy wiary, bez połączenia koniecznie z Wielkanocą. Wreszcie w wieku XX księża uznali, że to jest przede wszystkim ich święto, kult sakramentu Kapłaństwa. I objęli tym kultem wszystko, cokolwiek tylko poprzednio służyło czci Obecności Chrystusa, włącznie ze wszystkimi pierwszymi czwartkami; a ponieważ nie można przecież mówić na raz o wszystkim, mówią o sobie…
Dziwactwa liturgiczne
Niemal każdy ksiądz, przynajmniej od czasu reformy soborowej, rozwija jakieś własne dziwactwa liturgiczne; głównie wtedy, kiedy mu już przeszła pierwsza, uczuciowa pobożność, a nie wiedząc, że to jest zjawisko prawidłowe i że musi je znieść, żeby przejść na głębszy poziom, taki biedak stara się łapać tego uciekającego ptaka za ogon przez wymyślanie własnych gestów i słów, które mają rzekomo przywrócić mu świeżość przeżycia. Bo inaczej będzie „rutyna”. Jedyny skutek jest taki, że mu się utrwa- la rutyna dziwactw, i to już na zawsze. A wierni muszą to znosić. Co wyczyniają celebransi, którzy przyjeżdżają do zakonnic, to trzeba widzieć, żeby uwierzyć; może zresztą wcześniej trenują to samo w różnych zamkniętych grupach modlitewnych, nie wiem.
A te wstępy… Kiedyś w „Więzi” była wypowiedź pewnego znanego kapłana, o tym, jak boli go Msza św. „bez mystagogii”. Otóż trudno mi wyrazić, jaką ulgą jest dla mnie właśnie Msza św. bez: bez tych wszystkich dodatków i improwizacji, bez długiego wstępu, w którym celebrans opowiada wiernym, co im odczyta za chwilę – chyba po to, żeby przez Kyrie i Gloria przepłynęli, myśląc o czym innym; Msza św., w której prostota i piękno liturgii nie giną pod tym wszystkim, co celebrans ma do powiedzenia. Zdawałoby się czasem, że ambitni celebransi prześcigają się, kto znajdzie więcej szparek, w które można by wetknąć dodatkowe kazanie: w osobne długie pouczenie rozwijają każde wezwanie modlitwy wiernych, a poza tym i policzyć trudno, ile kazań potrafią włączyć w jedną liturgię: sześć, osiem? U nas rekord był: trzynaście. Tylko żadne z nich nie jest homilią, nawet to po Ewangelii, choć się homilią nazywa, bo żadne Ewangelii nie wyjaśnia… Niestety do klasztorów tacy ambitni celebransi ciągną jak muchy do miodu, bo w parafiach nie mają czasu się wygadać (któryś nam to wyraźnie powiedział), a wydaje im się, że siostrzyczki po to są,
Inny bardzo często spotykany absurd liturgiczny to podawanie komuś spośród wiernych ułamka hostii kapłańskiej zamiast “zwykłego” komunikanta. Nazywam to absurdem dlatego, że w samo serce najważniejszego znaku liturgicznego wprowadza się dwa znaczenia, na które tam absolutnie nie ma miejsca. Jedno, to sugestia, oczywiście fałszywa, jakoby oprócz Komunii dobrej była także Komunia lepsza, taka dla wybranych; drugie, to nawiązanie między wyróżniającym celebransem a wyróżnianym wiernym jakiegoś osobistego kontaktu właśnie przez to wyróżnienie i właśnie w chwili, kiedy celebrans najbardziej działa w imieniu Chrystusa i powinien za nim całkowicie zniknąć, zamiast dawać jakiś prywatny znak (sympatii, aprobaty, czci czy czegokolwiek innego) komunikującej osobie.
Spójnik i dogmat
Już ze dwadzieścia lat temu rozeszła się po Kościele polskim wiadomość, że w prawidłowej polszczyźnie wyliczenie wieloczłonowe nie może zawierać więcej niż jedno „i”. Natychmiast więc posypały się instrukcje diecezjalne, żeby doksologia mszalna, która poprzednio brzmiała: Bo Twoje jest królestwo, i potęga, i chwała na wieki została poprawiona na Bo Twoje jest królestwo, potęga i chwała na wieki. Bez tego „i” przed potęga. Na razie chodziło o ten jeden tekst, ale kamyk poleciał, lawina poszła: co gorliwsi księża obecnie błogosławią i zaczynają Mszę św. W imię Ojca, Syna i Ducha Świętego – nie i Syna – naprawiając błąd, który oficjalnie uznano za kalkę z łaciny.
Doksologia Chwała Ojcu, i Synowi, i Duchowi Świętemu powstała w IV wieku jako modlitwa i zarazem wyznanie wiary. Modlitwą jest oddanie chwały Trójcy Świętej; wyznaniem zaś jest konstrukcja tego zdania, podkreślająca (właśnie przy pomocy spójników) wiarę w równość Osób Trójcy Świętej. Było to więc wyznanie wia- ry katolickie, odcinające się od ariańskiej tezy o niższości Syna. Składnia służy tu dogmatowi i w tym wypadku jest akurat równie poprawna i akurat równie bogata w treść po grecku, po łacinie i po polsku. Jak bardzo Kościół pokochał tę doksologię, o tym świadczy jej wszechobecność w liturgii. Gdy więc wiara nasza trwa niezmieniona, po cóż byłoby zamazywać jej wyraz przez zmianę konstrukcji zdania? Oczywiście w jednym krótkim zdaniu nie sposób zawrzeć całej nauki o Trójcy Świętej, wszystkich aspektów. Jeśli więc ktoś, jak niektórzy dzisiejsi liturgiści, wolałby na modlitwie czcić i wyznawać nie tyle równość Osób, ile na przykład ich wzajemne powiązanie i naszą drogę do nich – bardzo dobrze, niechże się modli Chwała Ojcu przez Syna w Duchu Świętym. Użycie równoległej formuły ma pełny sens; ale przekręcanie formuły dotychczasowej sensu nie ma.
Antyintelektualizm
Cały problem sprowadza się do tego, czy człowiek, choćby i człowiek duchowny, traktuje Boga w głębi serca jako tematykę, czy jako osobę. Bo jeśli jako tematykę, to tematykę się uprawia; a jeśli jako osobę, to Osoby się słucha, a nie tylko o niej czy nawet do niej mówi. Bardzo dobrze może współistnieć w praktyce traktowanie Boga jako tematyki na sali wykładowej i jako źródła pobożnego ciepła na modlitwie; ale w takim razie kręcimy się tylko wciąż wokół własnego ja, które bądź snuje teorie (czasem: ambitne teorie), bądź stara się coś przeżyć, czegoś dla własnej przyjemności doznać. Ewentualnie można także próbować „wsłuchać się” w słowo Boże, żeby z niego zaczerpnąć jakieś potrzebne nam akurat wskazówki. O czymże innym Bóg mógłby mówić, jeśli nie o tym, co mnie w tej chwili dotyczy?
I niestety tę właśnie postawę i ten błąd wbijano w głowy wielu kolejnym pokoleniom, i to bardzo skutecznie. Pod wpływem takiej nauki ludzie, którzy uważali, że w życiu się bez rozumu nie obejdą, automatycznie odchodzili od chrześcijaństwa, bo przecież wiedzieli, że wiara z rozumem jest sprzeczna. Ludzie zaś, którzy chcieli pozostać chrześcijanami, a dali sobie wmówić tę sprzeczność, postanowili wobec tego wybrać wiarę, a odrzucić rozum. I do dziś, mimo encykliki Fides et ratio, wciąż ten błąd pokutuje w Kościele, zwłaszcza w kaznodziejstwie. W końcu dziewiętnastego wieku pewien klasztor miał spowiednika, który mawiał do zakonnic tak: Schowajcie rozum pod szaflik, a na szafliku połóżcie wiarę: Ojciec tak kazał, to wam powinno wystarczyć. Już nie o to mi chodzi, że najwyraźniej sam wykazał, że jego zarządzenia są z rozumem sprzeczne; ale o to, że gdyby siostry rzeczywiście schowały rozum pod szaflik, nie miałyby już czym pojąć jego rozkazów i nie mogłyby ich wypełnić. Człowiek, który myślenia używa po to, by myślenie potępić, jest jak ktoś, kto na komputerze pisze, że komputery należy wyrzucić.
A więc zarówno racjonalizm, który odrzuca “wiarę” a wybiera „rozum”, jak i fideizm, który odrzuca „rozum”, a wybiera „wiarę”, są na równi skutkami przekonania o ich przeciwstawności, czyli śladami błędów Oświecenia
O “wtajemniczeniu” Maryjnym
Od kilku już kaznodziejów słyszałam sugestię, że Maryja jest czymś więcej niż człowiekiem. Wyraźnej definicji oczywiście nikt nie podaje, sugeruje się tylko niejasno, że jest Ona kimś wielkim niezależnie od swego macierzyństwa; albo, jeśli nie samym Duchem Świętym (wcielonym), to jakąś Jego emanacją; albo też Duch Święty nazywany jest Duchem Ojca, Duchem Jezusa, Duchem Maryi, jakby był nim we wszystkich trzech wypadkach w tym samym sensie, i sugerowana jest preegzystencja Maryi jakby czwartej osoby Trójcy Świętej. Raz sformuło- wane to było tak: jest Ona jakby wcieleniem Ducha Świętego, a już na pewno Jego reprezentacją, bo przecież niepokalane poczęcie” to Duch Święty, a Ona tak się właśnie przedstawiła św. Bernadecie. Cokolwiek mogą znaczyć terminy wcielenie i reprezentacja w ustach kogoś, kto jednocześnie potrafi powiedzieć, że przez grzech Ewy
Warto też zauważyć co zresztą nie tylko kaznodziejstwie, ale i w literaturze się tra- fia – pewien absurd metodyczny. Naukę Pisma Świętego i tradycji poddaje się dowolnym interpretacjom i reinterpretacjom, odbierając terminom i sformułowaniom ich stałe znaczenie, aż w końcu tylko tyle już z tej nauki zostaje, ile pasuje do teorii mówcy; natomiast sformułowania pochodzące z prywatnych objawień traktuje się jak prawdy absolutne, doszukując się w każdym słowie głębi znaczenia zupełnie nieprzewidywalnej i absolutnie nie zmieniając żadnego z nich; jeśli wnioski z tego płynące sprzeciwiają się nauce Kościoła, to tym gorzej dla nauki Kościoła. Takiej metody w seminarium raczej nie uczono… i nic dziwnego, że ci, którzy ją uprawiają, wyrażają się tak pogardliwie o oficjalnej teologii. Muszą się jakoś usprawiedliwić.
W ogóle nasza epoka ma swoisty, dość schizofreniczny sposób łączenia cudo-fobii i cudo- -latrii, z tym jednak, że fobię stosuje do cudów biblijnych, które stara się na wszelkie sposoby albo wyjaśnić” przez działanie sił przyrodzonych, albo między bajki włożyć, jakkolwiek by te bajki uczenie nazywała; latrię natomiast zachowuje dla cudotwórstwa własnego. To wcale nie jest przesada: sama słyszałam, i wcale nie za granicą, kazanie, w którym ksiądz wyjaśnił” cudowne rozmnożenie chleba w ten sposób, że Chrystus uświadomił słuchaczom konieczność podzielenia się z innymi tym, co przynieśli, toteż i wystarczyło dla wszystkich. Najciekawsze, że zdarzają się wypadki łączenia obu tych postaw w jednej psychice, i wtedy mamy kapłana, który z jednej strony z ambony i na pi- śmie przerabia cuda biblijne na maszale, haggady i jakieś takie rodzaje „prawdy”, które by nie przeszły w żadnym przytomnym sądzie, z drugiej zaś bierze gorliwy udział w zbiorowym nakładaniu rąk, nabożeństwach uzdrowienia, mówieniu językami itd. Okazuje się, że dla niego cud nie ma prawa istnieć w tekście nowocześnie rozumianego biblijnego Objawienia, ale jest jak najbardziej na miejscu w nowoczesnej, charyzmatycznej pobożności. Chrystusowi nie wolno czynić cudów, a kaznodziei wolno; i nie jego wina, że mu to jakoś nie wychodzi. Żaden z głosicieli cudowności jakoś u nas jeszcze nigdy cudu nie dokonał. A niejeden narobił strasznej szkody.
Prywatne fascynacje
O fascynacji szatanem trudno nie mówić, jeżeli celebrans (liczymy starannie) w kazaniu trwającym niecałe pół godziny wymienia szatana, najczęściej zresztą nazywając go „demonem”, prawie trzydzieści razy. Wypada jedna wzmianka na minutę. Już to samo każe podejrzewać, że coś tu jest nie w porządku; zwłaszcza, że Chrystus był wspomniany zaledwie trzy razy. Kiedy nadto ten sam kaznodzieja, młody salezjanin, stwierdza wyraźnie, że dla niego egzorcyzmy są ważniejszym polem działania niż sakramenty, które określa pogardliwie jako urzędnicze zajęcie – to już widać wyraźnie, że akcent został przesunięty w sposób wręcz tragiczny. Dobro, łaska Boża, którą ten człowiek ma moc rozdawać, stały się dla niego mniej ważne niż zło, z którym rzekomo walczy; mówię “rzekomo”, bo odkłada przecież pogardliwie najważniejszą broń. Bóg staje się potrzebny tylko jako sztandar i ewentualne poparcie w kampanii, która jest dla niego istotą i celem życia. Coś tu nie tak!
Jeśli kogoś powyższe teksty zachęciły do przeczytania tej lub innych książek siostry Małgorzaty.
Poniżej fragment audiobooka – Dziwactwa liturgiczne
Najnowsze komentarze