Inspiracją do tej refleksji był fragment Ewangelii wg św. Mateusza „Kuszenie Pana Jezusa na pustyni” Ileż to razy czytałem ten fragment? Nie wiem. I nie jest to specjalnie ważne. Ważne jest dla mnie to, z czego kolejny raz zdałem sobie sprawę. A mianowicie jak istotne jest zatrzymanie się nad fragmentem Pisma, które czytam. Jak ważne jest zagłębienie się całym sobą w „klimat” tekstu, który – jak wierzę – Bóg kieruje do mnie. Czy czytając codziennie fragment Pisma Świętego zatrzymuję się nad Nim? Oczywiście, że nie. I robię to świadomie. Ale coraz częściej, równie świadomie, sięgam po pomoce, które pomagają mi odnaleźć się w tych trudnych tekstach. Aktualnie czytam powieść Romana Brandstaettera „Jezus z Nazarethu”. I nie rozumiem, dlaczego tak późno po tego pisarza sięgnąłem. Po raz pierwszy zetknąłem się z obrazowością przekazu słowa w kulturze żydowskiej. I od pierwszych słów tej książki coraz bardziej się w tym klimacie zanurzam. I widzę…

Czytając wcześniej w Piśmie Świętym wskazany tekst o kuszeniu różne myśli się pojawiały. Ale nigdy wcześniej nie były tak drobiazgowe. Wczytując się w kolejne zdania książki, utożsamiam się z bohaterami, ich przeżyciami, lękami, sposobami na życie. I coraz dokładniej zaczynam widzieć, że kusiciel – wtedy do nich, teraz do mnie – nie przychodzi nieprzygotowany. Ale umiejętnie wplatając w swoje działanie dobre słowa i podteksty, usypia moją czujność i atakuje. Jeśli jestem na atak przygotowany – to jeden i drugi udaje mi się odeprzeć. Ale on nie ustaje. A ja już mniej jestem przygotowany i czujny. I przegrywam. I powstaję. I znowu przegrywam. Walka trwa. Pokusy są: na „święty spokój”, na nieangażowanie się, na nieuśmiechanie się do tych, którzy chcą „ugrać swoje”…

Co mogę wyczytać pobieżnie z tekstu Ewangelii? Pan Jezus poddał się próbie. Poddał, bo musiał. Ale jako Bóg i tak wiedział, że wygra. Przecież jest Bogiem Wszystkowiedzącym. A ja? Ja jestem słaby, Czyli nie mam szans. I w zasadzie to prawda. Ale tylko pobieżnie, powierzchownie.

Zobaczmy co się dzieje kiedy pozwolę sobie na wędrowanie po Słowie Bożym. Najlepiej z przewodnikiem. Wtedy mogę dostrzec, że Pan Jezus, chociaż jest Bogiem, to na czas Jego ziemskiego pielgrzymowania staje się człowiekiem. Prawie takim jak ja i każdy z nas. Dlaczego prawie – bo On w przeciwieństwie do mnie jest bezgrzeszny. Natomiast, tak jak każdy człowiek wzrastając dojrzewa, rozwija się, przeżywa chwile radości i smutku. Mierzy się z przyjęciem lub odrzuceniem przez najbliższych, przyjaciół, otoczenie. Bywa zmęczony, spragniony, narażony na potknięcia, upadki. I ma wybór. Zaufać Bogu Ojcu pomimo wszystko lub przede wszystkim. Albo oprzeć się tylko na sobie. On wybrał Opokę – Ojca. Czy ja jestem do tego zdolny? Do oparcia się wyłącznie na Bogu? Czas pokaże. A teraz mając możliwość korzystać z tego, co podsuwa mi wewnętrzny głos (sumienie, Bóg, Anioł stróż – a może Azazel?) uczę się inaczej patrzeć na teksty Pisma Świętego. Inaczej – chciałbym powiedzieć – pełniej.

Dla osób, które zechcą się z tym zmierzyć poniżej zamieszczam fragment Ewangelii, a pod nim rozdział z książki. Ciekawi mnie czy ktoś zechce podzielić się swoimi odczuciami po wgłębieniu się w te teksty.

Życzę owocnej lektury. Zwłaszcza tej związanej ze Słowem Bożym.

Kuszenie Jezusa (Mt 4 1-11)

Wtedy Duch wyprowadził Jezusa na pustynię, aby był kuszony przez diabła. A gdy pościł już czterdzieści dni i czterdzieści nocy, poczuł w końcu głód. Wtedy przystąpił kusiciel i rzekł do Niego: «Jeśli jesteś Synem Bożym, powiedz, żeby te kamienie stały się chlebem». Lecz On mu odparł: «Napisane jest: Nie samym chlebem żyje człowiek, ale każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych»
Wtedy wziął Go diabeł do Miasta Świętego, postawił na szczycie narożnika świątyni i rzekł Mu: «Jeśli jesteś Synem Bożym, rzuć się w dół, napisane jest bowiem: Aniołom swoim da rozkaz co do ciebie, a na rękach nosić cię będą byś przypadkiem nie uraził swej nogi o kamień» Odrzekł mu Jezus: «Ale napisane jest także: Nie będziesz wystawiał na próbę Pana, Boga swego».
Jeszcze raz wziął Go diabeł na bardzo wysoką górę, pokazał Mu wszystkie królestwa świata oraz ich przepych i rzekł do Niego: «Dam Ci to wszystko, jeśli upadniesz i oddasz mi pokłon». Na to odrzekł mu Jezus: «Idź precz, szatanie! Jest bowiem napisane: Panu Bogu swemu, będziesz oddawał pokłon i Jemu samemu służyć będziesz»*. Wtedy opuścił Go diabeł, a oto przystąpili aniołowie i usługiwali Mu.

Kuszenie na pustyni – fragment książki „Jezus z Nazarethu” Romana Brandstaettera

Jezus zapragnął samotności. Pozostawiwszy Johanana, i jego zdumionych uczniów i pokutników nad brzegami Jordanu, mimo nocy, która już zapadła, poszedł w kierunku Jerycha, gdzie spodziewał się znaleźć ustronne miejsce, z dala od ludzi i rojnych traktów, aby przed rozpoczęciem działalności poddać się próbie postu i kuszenia. Chciał, jak każdy człowiek rozpoczynający dzieło swojego życia, przemyśleć je do końca, a uważał, że powstrzymanie się przez dłuższy okres czasu od jadła i napoju jest nie tylko ofiara złożoną Panu – post pojmował jako karmienie sobą Boga i równocześnie jako wyzwanie rzucone Złu ale wzmaga również czujność ducha, wzmacnia wolę i myśl, więc tworzy dogodne warunki do stoczenia walki z nacierającym wrogiem. A ponieważ Jezusowi chodziło o to, by wyostrzoną czujnością ducha zmóc wyostrzoną czujność łaknącego ciała, znów pomniejszył się do rozmiarów słabego człowieka, lękał się otaczających Go ciemności, drżał na myśl o głosach pustyni, o długich dniach i nocach głodu, o cielesnym znużeniu, u którego kresu czekała Go walka o czystość wybranego ludu. Pozostawiwszy więc siebie swoim własnym siłom człowieczym, ich nieustannie zmiennej odporności i kruchości, po prostu zdany całkowicie na ich łaskę, wydawał siebie na łup pokusy, gotów w tej walce o róg Izraela zgłębić aż do dna swe proste i zawikłane osamotnienie. Gdy zbliżał się do wzgórza, już całkowicie ukształtował swoje wnętrze na człowiecze podobieństwo, pozbawione jednak skazy grzechowej, której przemożne działanie tylko naśladował, ale z wyrazistym prawdopodobieństwem, dzięki czemu mógł teraz jak każdy biedny człowiek ulegać pokusom i był poniekąd jak ten, który grając rolę nędzarza, równocześnie nim jest i nim nie jest. I tak pogrążony w swoim świętym naśladowaniu i poddany jego nieubłaganym prawom piął się stromym stokiem wzgórza i zmęczony, i zdyszany potykał się w ciemnościach o ostre głazy i korzenie. Jezus był mężczyzną dobrze zbudowanym, zgrabnym, o mocnych rękach i nogach, ale Jego odporność na trudy i zmęczenie była zupełnie przeciętna, a może nawet i mniej niż przeciętna, gdyż mimo krzepkiej budowy ciała był delikatnego zdrowia, co się niekiedy objawiało nadmiernym wyczerpaniem, zwłaszcza podczas uciążliwej pracy w porze letniej. Obecnie zmęczenie spotęgowane było dmącym od pustyni wiatrem, którego podmuchy utrudniały oddech, a pędzony przezeń pył zacierał widoczność i uniemożliwiał szybkie poruszanie się w terenie, i bez tego trudnym do sforsowania, gdyż od czasu krwawej tragedii na zamku wznoszącym się na górze Ejn Dok – pozostały z niego już tylko ruiny – nie stanęła tutaj żywa stopa ludzka, a wszystkie drogi, ongi prowadzące na szczyt, zarosły od półtora wieku dzikimi chwastami. Dzisiaj była to już tylko domena szakali – ich płaczliwy śmiech i teraz było wyraźnie słychać – żmij i skorpionów, obszar przeklęty, stygmatyzowany krwią ostatniego z rodu Machabeuszy, leżący samotnie na uboczu, z dala od głównej drogi, skwapliwie omijany przez kupców, pielgrzymów i wędrowców. Jezus, z trudem oddychając, zlany potem, chwycił się pnia uschniętej sykomory i nogami wspierając się o stromą krawędź wystającego głazu, podciągnął się w górę na dłoniach i wczołgał na szczyt góry. Leżał na wznak i szeroko otwartymi ustami chwytał oddech w zmęczone płuca, ocierając z czoła pot, który zlepił Mu włosy i cienką strugą ściekał po skroni. Słyszał szelest zmykających pod kamienie skorpionów i nacichające wycie szakali. Otworzył oczy. Gwiazdy, jeszcze przed chwilą roziskrzone i jasne, teraz stawały się coraz mniejsze, ich ostrość zacierała się, gasły, a równocześnie wraz z ich ledwo pełgającym światłem zza gór Moabu czarne niebo, które stanowiło majestatyczne tło dla gwiezdnej panoramy, straciło swoją niepotrzebną już teraz czerń, szybko poczęło się nasycać błękitem i wtedy wytoczyło się ogromne, do białości rozpalone słońce. Jezus zmrużył oczy. Podniósł się z ziemi i odmówił modlitwę poranną, kłaniając się głęboko wzgórzom Judei i Górze Oliwnej, zasłaniającej widok na Święte Miasto. Skończywszy się modlić, spojrzał w dół ku wschodowi, ku brodowi Bethabara, gdzie przez płową pustynię płynął Jordan obramowany po obu brzegach bujną zielenią i lśnił w słonecznym blasku jak srebrny wąż leniwie pełzający po zielonym posłaniu przemyślnymi pętlami i zakosami, tworzącymi tajemnicze znaki i monogramy. Odwrócił głowę. Tuż obok na polanie spalonej słońcem i pokrytej głazami wznosiły się ruiny zamku, resztki portyku, fragmenty dziedzińca, roztrzaskanych schodów, prowadzących do ciemnych lochów i podziemi, i góra bloków kamiennych, żałosne resztki murów, otaczających tę potężną ongi twierdzę machabejską. Znał historię tych ruin i prawdopodobnie świadomie wybrał je na miejsce swoich postnych medytacji, i stojąc teraz na tym wzgórzu zbrodni, na wzgórzu krwawej walki o władzę, na wzgórzu drapieżnych namiętności, rozmyślał o Ptolemeuszu ben Habub, który postanowił zabić swojego teścia, szlachetnego Symeona ben Matatjahu, księcia machabejskiego, i zasiąść na tronie Izraela, i w tym celu zaprosił go w gościnę na zamek Ejn Dok, gdzie z jego ramienia sprawował władzę namiestnika urodzajnego okręgu Jerycha. Tutaj wydał przyjęcie na cześć gościa i podczas uczty, gdy współbiesiadnicy byli pijani, zabił go i zabił jego synów, Matatjahu i Jehudę, i kilku towarzyszących dworzan. Było to zatem miejsce krwawe i przeklęte, na którym zostało pogwałcone święte prawo Elohim i niewzruszone prawo gościnności w imię żądzy władzy i żądz posiadania, dwóch żądz, nad którymi nigdy nie zachodził gniew Pana Zastępów. Dlatego było to miejsce grzechu i krwi wołającej do nieba wielkim głosem, stolica demona pustyni, włochatego kozła, wcielonego zła Izraela, Azazela, rozmiłowanego w ruinach, w pustce, w nicości, czyli w samym sobie, albowiem sam był ruiną, pustką i nicością. Jezus idąc zatem do Ejn Dok, na spotkanie zła, żądzy władzy i posiadania, szedł świadomie na spotkanie grzechów Izraela, kuszącego Pana swoją niesfornością, na spotkanie ofiarnego kozła, którego słusznie spodziewał się tutaj spotkać, albowiem niezliczone ilości ofiarnych kozłów od niepamiętnych czasów wyganiane przez pastuchów w święto Jom Kippur na pustynię, żyją na pustyni w rogatym ciele Azazela.

Mijały długie dni i noce postu i modlitwy, długie dni samoudręki i długie noce bez snu i wypoczynku. Przez czterdzieści postnych dni i czterdzieści postnych nocy przetrawił w sobie całe dzieje rodzaju ludzkiego, od chwili gdy Duch Boży o ostrym dziobie gołębia krążył nad ciemnymi wodami pamiętał te wody, wzburzone wody narodzin widział mądre i bardzo złożone stworzenie świata, dzieje pierwszych rodziców, pierwsze pożądanie i pierwsze zabójstwo i widział Abrahama, Jicchaka i Jaakowa, trzy korony wyrastające z jednego pnia, i słyszał obietnicę, którą El Szaddaj dał owym trzem koronom, przypieczętowaną krwią Pana i krwią obrzezania, a potem widział drobny i nieliczny szczep, swarliwy, koczujący od narodu do narodu, od królestwa do królestwa, i widział Josefa, niewinną ofiarę – pamiętał tę pradawną, niewinną ofiarę odkupienia – i pobyt w nieczystym Micraim, i znaki, i cuda na ziemi Chama, i przemianę wody w krew – nieustannie czuł w sobie tę bolesną przemianę wody i krwi – i wyjście z ziemi nieczystej i płodnej płodnością Rahaba, i widział ludzi płonących żądzą na pustyni, i ludzi kuszących Elohim wśród skał pustkowia – tu przeląkł się, albowiem nie przekroczywszy ustanowionej przez siebie granicy człowieczej świadomości i wiedzy, bał się, że i On u szczytu pragnienia może kusić Pana – a potem słyszał szemranie ludu w czarnych namiotach i widział pięści Proroka, trzęsące się i wzniesione nad wybranym i wierzgającym narodem, i ujrzał węża cierpiącego na pustyni, znów ten wąż, ten wąż biorący na siebie grzechy całego ludu -i plugawą kananejską marność, której składali ofiary, i usłyszał gniewny ryk Pana, który ich podał w ręce nieprzyjaciół, aby ich znienawidzili i poniżyli twardą ręką, widział niewolę, martwych królów o wypalonych oczach, ruiny miast i pożar Świątyni i usłyszał słowa proroków o Dziewicy, która porodzi Pomazańca, i słyszał głos mówiący o Jego męczeństwie, i wtedy zdawało mu się, że się pochyla nad czystą powierzchnią wody i widzi w niej odbicie Elohim, swoje i gołębia, a ponieważ była to Jego własna twarz, a nie zamierzał przekraczać ustanowionej przez siebie granicy człowieczej świadomości i wiedzy, ostatnim wysiłkiem tak bardzo był osłabiony – uczynił ruch dłonią i zamącił wodę, i spłoszył z jej powierzchni swoje oblicze, gdyż nie chciał oglądać swojego podobieństwa stworzonego na podobieństwo i obraz Elohim.

O poranku czterdziestego dnia postu, wyczerpany i ledwo trzymający się na nogach, dowlókł się do kamienia i na nim usiadł, i nagle poczęły Go opuszczać siły, i poczęła niknąć Jego cielesna odporność, a wraz z jej odpływem ogarnęły go znużenie, bezwolność i obojętność.

Zsunął się z kamienia na ziemię i łaknął. I wtedy ujrzał wychodzącego zza ruin Azazela, rogatego kozła, tego samego, na którego w ostatni Jom Kippur arcykapłan Kajafa bezskutecznie usiłował przelać wszystkie grzechy Izraela, i dopiero dzięki Jego milczącej pomocy udało mu się tego dokonać. Jezus próbował podźwignąć się na dłoniach, ale siły odmówiły Mu posłuszeństwa. Podniósł tylko głowę, otarł zimny pot z czoła i spod półprzymrużonych powiek śledził stojącego nieruchomo kozła, który mówił: Łakniesz. Łakniesz wody, wina i chleba, albowiem Twój język jest twardy jak skóra i Twoje podniebienie jest wyschnięte jak ziemia podczas lata, a twój żołądek jest skurczony i pusty, i tak leżąc na ziemi pożądania, łakniesz i nie widzisz końca tego łaknienia, więc jeżeli jesteś Synem Bożym, wyrzeknij jedno słowo, aby te kamienie stały się chlebem, a staną się chlebem, i będziesz je spożywał, i napełnisz Twój pusty żołądek, i nasycisz go pokarmem.

Jezus, który coraz bardziej łaknął, wyciągnął dłoń i do tknął palcami twardej, lecz gładkiej powierzchni kamienia, i zrozumiał, że ona może natychmiast pod naciskiem Jego woli bez trudu ustąpić miejsca pulchnej miękkości chleba. Przerażony, jakby dotykał rozpalonego żelaza, cofnął palce, które już pieszczotliwie zamykały się nad kamieniem, i szu kał w myślach argumentów przeciw wywodom Azazela, a chociaż milczenie wydawało Mu się najlepszą odpowiedzią, nie skorzystał z tej broni, gdyż bał się, że pustynny demon poczytywać je będzie za dowód słabości lub wewnętrznej rozterki. Obmyślał więc argumenty o potężnej, druzgocącej sakralnej mocy, ale takie, które uniemożliwią pro wadzenie z demonem jakiegokolwiek dialogu o kamieniu i chlebie, a ponieważ z powodu osłabienia czterdziestodniowym postem myśl Jego z trudem przyoblekała się w słowo – ręka Jego znowu bezwiednie posunęła się w kierunku kamienia – począł szukać w pamięci, w tej pamięci tak bardzo ongi podziwianej przez chazana – świętych zdań z Tory, z Psalmów, z ksiąg Proroków, gaszących wszelką pokusę zła. Wówczas olśniła Go zbawcza myśl, że tylko umiejętnie dobranymi cytatami zdoła odparować natarcie zła, skierowane przeciw Izraelowi, albowiem to spotkanie uważał nie tylko za próbę sił między sobą a Szatanem, ale przede wszystkim za rozrachunek ze wszystkimi grzechami Izraela, wcielonymi w demona pustyni, o duszę i sens istnienia wybranego ludu, który przemawiając głosem bogobojnym i głosem nierządnicy, głosem gór i głosem otchłani, musi wreszcie dokonać wyboru między duszą owczą a koźlą, gdyż od dnia dzisiejszego cała ludzkość podzielona będzie na owce i kozły, a podział ten obowiązywać będzie po kres wszystkich dni, po dzień ostateczny.

I ogarnięty strachem o czystość swojego ludu, leżąc na ziemi krwi i pokusy, na miejscu bratobójczej zbrodni, począł bronić się cytatami z Świętej Tory i wyrzucił z siebie słowa, które w Jego ustach były jak miecz wyostrzony:

– Człowiek żyje nie samym chlebem, ale człowiek żyje tym wszystkim, co pochodzi z ust Pana.

Azazel, pochyliwszy brodaty łeb, obwąchiwał z pozorną obojętnością zwiędłą kępkę trawy, rosnącą pomiędzy zwalonymi kolumnami, które jakby powoli dźwigane niewidzialną dłonią poczęły podnosić się z ziemi wraz ze strzaskanym architrawem i zdobnymi fryzami, i ustawiwszy się w równy szereg, utworzyły portyk zakończony u wylotu marmurowym tarasem, położonym nad głęboką przepaścią, a mogącym równie dobrze przypominać krużganek Salomona nad doliną Cedronu, jak i życie ludzkie zawieszone nad bezdenną otchłanią. Nie była to więc budowla rzeczywista ani urojona, ale po prostu budowla symboliczna, stworzona przez Azazela na doraźny użytek, i w tym sensie była ona umownym symbolem Świątyni w Świętym Mieście, w Jeruszalajim Hakodesz, propozycją łączącą w sobie widomy kształt wspaniałości z duchową treścią upadku. Wyjątkowe znaczenie w tej budowli posiadał dach kryty złotą blachą – mógł to być symbol Słowa Pańskiego albo góry Synaj, na której Elohim nadał Prawo Izraelowi, albo góry Nebo, z której Mojżesz podziwiał piękno Ziemi Obiecanej – w każdym razie był to symbol jakiegoś ważnego, potężnego i wysokiego zdarzenia, jakiejś wyżyny wzniesionej ponad doczesność, tym ważniejszej, że na jej szczycie miał się objawić Mesjasz w pełnym świetle dnia i przynieść synom Izraela wyzwolenie, i poddać ich panowaniu ziemię pokrytą mrokami i ludy pogrążone w ciemnościach. Azazel, podniósłszy łeb znad zwiędłej kępki trawy, tak rzekł Jezusowi: Czy nie napisane jest, że Mesjasz zjawi się na złotym dachu Świątyni? Spójrz, stoisz na nim. Jeżeli więc jesteś Synem Bożym, daj dowód Twojego wybraństwa i rzuć się na dól, a Pan uniesie Cię na swoich dłoniach tu Azazel, chcąc przekonać Jezusa o prawomyślności swoich przekonań, sięgnął również do Pisma Świętego, tym razem do Psalmów, aby za pomocą cytatu, zatem metodą, którą sprytnie podpatrzył u swojego Przeciwnika, skusić Go do nieopatrznego działania albowiem napisane jest, że Elohim „aniołom swoim polecił, aby Cię strzegli na wszystkich drogach Twoich, a oni będą na rękach Cię nosić, abyś nie uraził nogi o kamień”.

Jezus usłyszał w głosie demona głos tych synów Izraela, którzy grzesząc i bluźniąc, Słowo Boże uważali za sługę swoich bezeceństw, a w sercu swoim lekkomyślnie wierzyli, że Pan wyratuje ich z łowczych obierzy dla wybraństwa narodu, i tą swoją drwiącą i naiwną ufnością grzeszyli

przeciw cierpliwemu Panu. Jezus podźwignął się na łokciach i rzekł, znowu za słaniając się słowami Tory jak tarczą: Nie będziesz kusił Elohim, Pana Twojego.

Znikł symboliczny portyk. Jezus ujrzał się znowu na szczycie górskim, który był wprawdzie szczytem Ejn Dok, ale jednak był szczytem nieporównanie od niego wyższym, gdyż widać było z niego całą ziemię, wszystkie lądy, wyspy i morza, wszystkie stolice, miasta i wsie, wszystkie królestwa i trony. Ponad tymi królestwami siedział na wysokim tronie Jego sobowtór, który używał tych samych co On słów, ale były one odwróceniem, zaprzeczeniem i odrzuceniem Jego słów, i dlatego sobowtór był Jego przeciwieństwem, Jego odwrotnością i rozbieżnością. Wprawdzie obaj równocześnie brali na siebie grzechy Izraela i byli jego ofiarami, ale jeden z nich był ofiarą niepokalaną i oczyszczającą, był Izraelem podniesionym i wywyższonym, owcą białoruną, a drugi ofiarą ciemną i ciemność pomnażającą, Przeciw Izraelem, złą skłonnością, jecer hara, włochatym ironicznym kozłem, nicością nad nicościami, nicością mówiącą:

– Dam Ci całą tę potęgę i wspaniałość, bo do mnie należy i mogę ją dać, komu zechcę. Jeżeli więc upadłszy złożysz mi pokłon, cała będzie należeć do Ciebie.

Jezus przymrużył oczy i roztrząsał w sobie kuszącą obietnicę, w której rozpoznawał wszystkie ułomności swoje go ludu, począwszy od tęsknoty za królestwem ziemi i dobrobytu, a skończywszy na oczekiwaniu nieustannych cudów i nadużywaniu Pańskiej opieki.

Z trudem podniósł się z ziemi i stojąc oko w oko z Azazelem, w milczeniu zmawiał modlitwę Szema Israel, najświętszą z najświętszych, najgorętszą z najgorętszych, i każdym słowem tego wyznania – zmawiali je Izraelici nie tylko w Świątyni i synagogach, ale również w niebezpieczeństwie grożącym ich duszy i ciału kozła, który skurczył się, zmalał, pochylił łeb i wykonał nim jak biczem smagał ruch, jakby próbował przed siebie uderzyć rogami. Nie starczyło mu odwagi. Cofnął się, a grad milczącej modlitwy, zmawianej bezdźwięcznymi wargami, nieprzerwanie walił go po grzbiecie, po karku, po nogach, spadał na niego jak huragan – zupełnie jak wtedy, gdy go pastuch okładał batem, a to podobieństwo razów pogłębiło się jeszcze o podobieństwo stroju pasterskiego, w którym Azazel nagle ujrzał Jezusa. A gdy wreszcie Jezus z modlitwy milczącej przeszedł do modlitwy głośnej i cisnął Azazelowi w ślepia ogniste słowa: – Panu twojemu, Bogu, kłaniać się będziesz i Jemu tylko służyć będziesz! susem skoczył demon błyskawicznym na zwalony mur baszty, potknął się, poderwał i rzucił się w skalistą przepaść, porywając za sobą lawinę kamieni, której jednak zdołał się przemyślnie wymknąć, gdyż po chwili Jezus ujrzał go zmykającego przez pofalowaną wydmami pustynię ku brzegom Morza Soli, gdzie znikł w białej smudze oparów unoszących się nad powierzchnią asfaltowych wód.

Uciekł. Uciekł do czasu.

Kiedy powróci?

Jezus, podpierając się kijem, wynędzniały i zmęczony postami i walką, począł schodzić, nie, raczej zsuwać się ze wzgórza. Stawiał ostrożnie krok za krokiem i wciąż przy stawał, i rozcierał uginające się pod Nim kolana. Obejrzał się. Słońce stało już po zachodniej stronie miasta, za Górą Oliwną. Przed sobą miał jeszcze spory kawał ciężkiej drogi do brodu Bethabara, gdzie chciał stanąć przed zachodem słońca, by wziąć krzepiącą kąpiel w szarych wodach Jordanu, posilić się i znaleźć miejsce na nocny spoczynek w pobliskiej gospodzie. Powiał chłodny wiatr. Jezus, zdumiony tym niespotykanym tutaj zjawiskiem, podniósł wzrok ku popielatym wzgórzom Judei, nie mogąc zrozumieć, jak się to stało, że chłodny powiew wiatru, wyraźnie orzeźwiającego zachodniego wiatru, dostał się do tej rozpalonej niecki, na której dnie spoczywało nieruchome, martwe oko Morza Soli.

Odetchnął pełną piersią. W łagodnym powiewie wiatru usłyszał delikatne drżenie strun, podobne do wieczornego cykania świerszczów nigdy nie widział świerszcza na bezwodnej pustyni – prze tym bardziej niepojętego, że nikt ucho mogło bez trudu usłyszeć podniosłe słowa o Elohim. chodzące w radosny, służebny psalm, w którym wprawne Jezus był już skłonny przypuszczać, że jest to echo psalmu śpiewanego przez pokutników nad brzegami Jordanu, ale równocześnie ze wzmagającym się śpiewem poczęły w Nie zara go wstępować nowe siły, krzepkość i świeżość. I ujrzał się znowu w troistej Jedności, niepodzielnej i podzielnej zarazem zawartych, w trzech Słowach w jednym Słowie, do którego powrócił z dalekich ciemności, z dalekiego postu i z dalekiej trwogi, i zrozumiał, że śpiew, który słyszy, jest śpiewem wyższym od śpiewu pokutników nad brzegami Jordanu, chociaż jest przez nich śpiewany, podobnie jak orzeźwiający wiatr wiejący od zachodu jest wiatrem wyższym od innych wiatrów, chociaż jest zwyczajnym wiatrem wiejącym od morza.

Szedł teraz szybko w dół i radośnie się uśmiechał, i tym uśmiechem powitał u podnóża góry obojętnie mijających Go przechodniów.

W. Napora