Tradycyjna spowiedź znika w wielu miejscach Kościoła. Czy powinno nas to martwić?
W odpowiedzi na wezwanie Franciszka do głębokiej reformy Kościoła w celu wspólnego poszukiwania odpowiedzi na Boże wezwania, w wielu miejscach Kościoła powszechnego powstają koła synodalne. Dyskusje, którym towarzyszy modlitwa, nie powinny się jednak skończyć wyłącznie synodem biskupów. Droga synodalna to zadanie długookresowe, które zaowocuje albo przyszłym, reformatorskim soborem, albo serią synodów plenarnych na wszystkich poziomach, które – podobnie jak np. Sobór Trydencki – przyniosą zmiany, także w wymiarze doktrynalnym i dyscyplinarnym. Takich zmian nie możemy oczekiwać w ciągu kilku miesięcy konieczne jest jednak odpowiedzialne przemyślenie i przygotowanie ich już teraz.
Reformy potrzebuje m.in. praktyka sakramentu pojednania. W wielu krajach sakrament ten praktycznie zanikł, a wielu wierzących ma z nim spore problemy. Do uwag o odnowieniu praktyki spowiedzi zainspirowały mnie także trzy biblijne czytania z liturgii niedawnej 5. niedzieli okresu zwykłego; wszystkie mówią o powołaniu.
W tych trzech czytaniach powołani ludzie nie reagują na fakt swojego wybrania dumą, lecz poczuciem braku godności i przynależności, a także grzeszności. Fakt wybrania prowadzi ich ku pokorze, a nie ku pysze. Paweł wyznaje swoją niegodność dlatego, że w przeszłości prześladował chrześcijan; prorok Izajasz broni się w ten sposób, że ma nieczyste usta, ponieważ żyje wśród ludzi o nieczystych ustach, a Piotr – niczego nie wyjaśniając, ani nie uzasadniając – prosi: „Panie, odejdź ode mnie, bo jestem człowiek grzeszny”. Pan nie wybiera sobie jednak doskonałych i bezbłędnych. Bóg lubuje się w paradoksach, stosuje inne kryteria niż ludzie. Uspokaja Pawła: wystarczy ci mojej łaski, ponieważ Boża siła tym bardziej przejawia się w ludzkiej słabości.
Bóg chce oryginałów
Kiedy zastanawiamy się nad Bożym powołaniem i wybraniem, nie ograniczamy się do powołań ,,wyjątkowych”. Nie bójmy się przyznać, że także my jesteśmy wybrani przez Boga. Każdy z nas – nie tylko chrześcijan, ale każdy z ludzi – jest wybrany przez Boga. Każdego człowieka Bóg powołał i wybrał do wyjątkowego, niezamienialnego życia.
Pierwszym etapem wybrania jest fakt, że człowiek się urodził i żyje. Oryginalność jego powołania polega na tym, że narodził się w określonym czasie, środowisku i z pewnym wewnętrznym wyposażeniem. A sens jego życia polega na tym, aby to swoje obdarowanie rozpoznał i możliwie rozwinął, odpowiadając w ten sposób na potrzeby i wyzwania czasu i środowiska, w którym żyje.
Porównywanie się z innymi nie ma sensu. Każdemu dane było dokładnie tyle, ile potrzebuje do swojego życiowego zadania – i każdy będzie kiedyś sądzony według tego, jak to zadanie wypełnił. ,,Komu było dane więcej, od tego będzie więcej wymagane” – mówi jasno Biblia. Im większe obdarowanie, tym cięższe zadanie, tym większa odpowiedzialność.
Jeżeli jesteśmy chrześcijanami, potraktujmy poważnie kolejny aspekt naszego powołania – do chrześcijańskiego sposobu życia. Zostaliśmy powołani – jako prości galilejscy rybacy albo jako uczony faryzeusz Paweł – do naśladowania Chrystusa jako jego uczniowie.
W tym miejscu należy dodać dwie rzeczy. Po pierwsze, z powodu bycia wybranymi nie jesteśmy w niczym lepsi od tych, którzy tego specyficznego powołania nie otrzymali, i do których Bóg zwraca się w inny sposób. I po drugie, jak wiemy z historii Kościoła, istnieją setki tysięcy różnych sposobów na bycie chrześcijanami, na naśladowanie Chrystusa – zawsze w określonym czasie i przestrzeni.
Każdy z nas musi znaleźć to, co należy do niego. Bóg chce oryginałów, a nie kopii. Boże powołanie to intymne zwrócenie się do nas, które usłyszymy w dialogu modlitewnym, jakkolwiek możemy czerpać ku niemu inspiracje z różnych wydarzeń w naszym życiu, ze spotkań i rozmów z ludźmi, albo z lektury (przy czym nie musi to być tylko lektura pobożnych ksiąg).
Ważnym znakiem wiarygodności powołania jest to, że prowadzi nas ono ku wahaniu i poczuciu, że jesteśmy niegodni. Bóg nie może pracować z pysznymi, ponieważ pycha oślepia, ogłusza i ogłupia ludzi, czyni ich nieczułymi na Boże wołanie. Możliwe, że wiele powołań do chrześcijaństwa (przede wszystkim powołań do praktycznej miłości, do służby innym) rozwija się trudniej w epokach i w środowiskach, które są przesiąknięte ludzką pychą i egocentryzmem – to dotyczy także naszej, współczesnej cywilizacji.
Jak możemy być w ogóle winni?
Na początku każdego nabożeństwa wzywa się nas do rachunku sumienia oraz wyznania grzechów i słabości. Kościół proponuje nam także sakrament pokuty. Bowiem pokorne samopoznanie otwiera serce i sumienie człowieka na głos Boga.
Oba te sposoby wyznania grzechów dla wielu stały się niezrozumiałe i niezręczne – prawdopodobnie dlatego, że z winy określonej teologii i wychowania religijnego doszło do zniekształcenia pojęcia grzechu. Kiedy dziś czytam owe „rachunki sumienia” ze spisem grzechów, opatrzonych ostrzegawczymi gwiazdkami, aby w ten sposób podkreślić grzechy ciężkie (szczególnie te, które dotyczą seksualności) – te same rachunki sumienia, zgodnie z którymi także ja się przez całe lata spowiadałem – nie dziwię się, że ludzie nie widzą w nich już dziś prawdy o swoim życiu. W niektórych przypadkach te wiwisekcje przecedzają komara i połykają wielbłąda. Obsesyjne, neurotyczne fiksacje na detalach seksualnego nieuporządkowania często zakrywały rzeczywiste poważne błędy w egzystencjalnym ukierunkowaniu życia. Takie, jak egoizm i egocentryzm czy marnowanie czasu i energii.
Owszem, rozumiem, dlaczego w wielu krajach sakrament pokuty praktycznie zanikł. Kiedy podczas spowiedzi spotykam się z ludźmi przyzwyczajonymi do tego, aby chwilę przed mszą wypowiedzieć stereotypowy zestaw banałów, przerywam im: ,,Przepraszam, ale tę wyliczankę mogę dokończyć za panią/pana. Proszę się zastanowić, co uważa pani/pan naprawdę za ważne, co oddziela od Boga? Jaki związek ma to z tym, czym realnie żyjecie? Z tym, o co wam w życiu chodzi? Z tym, na czym budujecie swoją wiarę i swoje duchowe życie?”. W wielu językach wyraz ,,grzech” oznacza dług. Pytajmy się zatem: co jesteśmy winni swojemu powołaniu i wybraniu?
Zanim doszedłem do dzieł współczesnej teologii moralnej – np. książek Bernharda Häringa, który jeszcze po Soborze wycierpiał swoje od kościelnych autorytetów – przeżyłem wielki zwrot w zrozumieniu grzechu podczas lektury pewnej ważnej i niełatwej książki. Była to powieść „Proces” Franza Kafki. Za kluczowe miejsce w niej uważam rozdział o katedrze i odpowiedź Józefa K. księdzu: ,,Jak może być człowiek w ogóle winny? Przecież wszyscy jesteśmy tu ludźmi, jeden jak drugi”.
To zdanie przyniosło mi odpowiedź na pytanie o sens tego dzieła – a szczególnie na pytanie, na czym polega wina Józefa K.- i wina człowieka naszego czasu. Dzisiejsze poznanie biologicznych, genetycznych, kulturowych i społecznych uwarunkowań ludzkich zachowań proponuje nam gąszcz wymówek, którymi ręczne możemy przykryć swoją wolność, a więc także swoją odpowiedzialność. Wszystko możemy wyjaśnić, uzasadnić i wytłumaczyć działaniem szeregu z grubsza biorąc zewnętrznych okoliczności, na które nie mamy wpływu.
„Wszyscy jesteśmy tu ludźmi, jeden jak drugi” – ale być może właśnie to jest naszą wielką winą. Może właśnie konformizm i powierzchowność życia – to, że żyjemy, tak jak się żyje, tak jak jest to nam określane z zewnątrz – są winą chyba cięższą niż wiele z tych rzeczy, które ludzie szeptali czy dotąd szeptają w mroku konfesjonałów.
Nasze niepowtarzalne ja, do którego powołuje nas Bóg, zmienia się w bezosobowe ,,się” – przecież tak się robi, tak się mówi, tak się dziś żyje, przecież robi to ,,każdy”. Ów nieokreślony, nieosobowy każdy, to „się” – das Man, man lebt, man spricht – to według filozofa Martina Heideggera charakterystyczna cecha życia nieautentycznego, życia na powierzchni.
Nawrócenie – którego oczekuje od nas Jezus – nie jest prostym ,,polepszeniem się”, ale właśnie przebudzeniem i odwróceniem od powierzchownego, nieautentycznego życia. Bóg nie będzie nas sądził według owych spisów grzechów i pseudogrzechów, ale według autentyczności, prawdziwości czy nieprawdziwości naszego życia, według wierności naszemu osobistemu powołaniu – według tego, czy wystarczająco pieczołowicie pytaliśmy się, dlaczego Bóg posłał nas na świat, i staraliśmy się to niezamienialne zadanie wypełnić.
Towarzyszenie duchowe
Być może nie trzeba załamywać rąk nad tym, że wiele konfesjonałów jest pustych. Widocznie owa klasyczna, tradycyjna postać spowiedzi (i przyznajmy, w wielu przypadkach całkiem jałowa) będzie zanikać dalej. Niemało chrześcijan wie przecież albo przynajmniej przeczuwa, że to, co ich oddziela od Boga, jest o wiele głębszą i subtelniejszą, szarą rzeczywistością niż to, co wyliczają tradycyjne ,,rachunki sumienia”.
W ciągu 33 lat swojej służby kapłańskiej wysłuchałem dziesiątek tysięcy spowiedzi. Przez wiele lat proponujemy w naszej parafii oprócz sakramentu pojednania także rozmowy duchowe, które są zwykle dłuższe i głębsze, niż pozwala na to zwykła forma sakramentu, i dotyczą szerszego kontekstu życia duchowego. Wierzę w siłę łaski, którą proponuje sakrament pojednania, a jednak obawiam się, że tę siłę osłabia nadmierne poleganie na ,,opus operatum” [automatyce] sakramentu, oderwane od dialogicznego spojrzenia na cały życiowy kontekst wierzącego, na jego drogę dojrzewania, którą można postrzegać tylko w ramach długotrwałego towarzyszenia.
To, czego bardzo potrzebujemy i co słusznie będzie od Kościoła coraz bardziej oczekiwane i pożądane – to profesjonalne, cierpliwe i naprawdę uzdrawiające towarzyszenie duchowe. Nie „kierownictwo” – nie chodzi o kierowanie z zewnątrz i zastępowanie człowiekowi sumienia i odpowiedzialności. Potrzebne jest towarzyszenie – ze zrozumieniem i szacunkiem dla wolności i odpowiedzialności każdego, wsparcie na drodze do dojrzałości i odpowiedzialności. Przy tym największym zadaniu życia duchowego potrzeba fachowego asystowania – sztuki rozeznawania, rozeznawania Bożego głosu, odróżniania go od projekcji naszych pragnień i lęków oraz rozpoznawania swojego specyficznego powołania. Rola spowiednika jako sędziego, który, patrząc do kodeksu prawa kościelnego albo podręcznika teologii moralnej, udziela nakazów i zakazów, należy już do przeszłości. ,,Konfesjonały nie są salami tortur, ale częścią szpitala polowego, w którym leczy się i obwiązuje rany” – mówi papież Franciszek.
Człowiek musi w końcu swoje decyzje podejmować sam i ponosić za nie odpowiedzialność, a jednak podczas ich podejmowania nie powinien być sam właściwe decyzje dojrzewają w dialogu. Do praktyki empatycznego, dialogicznego towarzyszenia, które jest bardzo potrzebne i będzie coraz bardziej pożądane, Kościół powinien przede wszystkim wychowywać tych, którym będzie powierzona służba duszpasterska.
Do służby duchowego towarzyszenia potrzeba ludzi duchowych. To na pewno nie oznacza tylko ludzi ze święceniami kapłańskimi. Do towarzyszenia duchowego nie są bezwarunkowo potrzebne święcenia, jakkolwiek połączenie kapłańskiej służby sakramentalnej ze sztuką duchowego towarzyszenia jest bardzo potrzebne – a jednak charyzmaty ludzi są różne. Będziemy potrzebować wielu teologicznie i psychologicznie wykwalifikowanych ludzi, którzy w służbie duszpasterskiej mogą uwzględnić także perspektywę własnego doświadczenia małżeńskiego i rodzicielskiego doświadczenia zdobytego w środowiskach niekościelnych. Przypomnijmy wspomnienia świętego papieża Jana Pawła II o tym, jak przez lata duchowo towarzyszył mu i formował pewien świecki [krawiec Jan Tyranowski-red.]. Takich przypadków jest wiele.
Nie mam na myśli zastępowania duszpasterstwa psychoterapią – zajmowałem się obiema dziedzinami i widzę zachodzące między nimi podobieństwa i różnice. Zapewne ten, kto działa w duszpasterstwie, oprócz wykształcenia teologicznego mógłby posiadać pewne wykształcenie i praktykę także w psychoterapii – przynajmniej na tyle, aby potrafił rozróżnić, które problemy już nie należą do jego kompetencji i kiedy konieczne jest zwrócenie się do specjalisty. A jednak duchowe towarzyszenie to coś więcej niż przełamywanie psychicznych obciążeń albo wsparcie wzrostu osobistego.
Potrzeba nam ludzi, którzy będą potrafili rozwijać wspierającą i terapeutyczną siłę wiary, sakramentów, modlitwy, duchowego życia i wsparcia ze strony zdrowych społeczności wierzących. Oszalałe formy „,cudownych uzdrowień”, z którymi spotykamy się w licznych tzw. charyzmatycznych czy pentekostalnych grupach typu sekciarskiego, to tylko patologiczne odpowiedzi na właściwie rozpoznaną, aktualną potrzebę: trzeba rozwinąć uleczającą moc wiary i społeczności wierzących. Zazwyczaj nie dzieje się to za pomocą efektownych rytuałów, nadużywających religijnych gestów do psychicznej manipulacji. Chodzi raczej o cierpliwe nasłuchiwanie i ciche poszukiwanie w modlitwie.
To szczególnie pilne w czasie, kiedy strach i brak pewności prowadzą ludzi ku populistom, religijnym fundamentalistą, zabobonom i łatwowierności. Należy rozwinąć sztukę duchowego rozróżniania, kulturę kontemplacyjnej modlitwy i kontemplacyjnej relacji ku życiu. W epoce patologicznych, religijnych i politycznych sekt, w których ludzie wzajemnie umacniają się w strachu i nienawiści wobec innych, należy dbać o miejsca umocnienia i szkoły chrześcijańskiej mądrości oraz ludzkiej dojrzałości. Należy się nawzajem cierpliwie słuchać i wspólnie słuchać Boga, co podkreśla konsekwentnie Franciszek w związku z reformą synodalną. Wszyscy jesteśmy powołani – wybrani do wolności, do prawdziwego, szczęśliwego, autentycznego życia w relacjach miłości, do służenia innym. Starajmy się rozumieć swoje osobiste, specyficzne powołanie i krok za krokiem je wypełniać.
ⒸKS. TOMÁŠ HALÍK
Przełożył TOMASZ MAĆKOWIAK
Najnowsze komentarze